SPOILER ZA SPOILEREM POGANIA SPOILER
Wydawać by się mogło, że twórca pokroju Baza Luhrmanna ("Romeo + Julia" i "Moulin Rouge!") gniota nie popełni, a tu proszę, taka niemiła niespodzianka - widz w mojej osobie aż się boi o przyszłorocznego "Wielkiego Gatsby'ego", bo niby Carey Mulligan i ekranizacja powieści jednego z moich ulubionych autorów, ale z drugiej strony ma być 3D, no a poza tym jest casus "Australii"...
Dlaczego marudzę? Właściwie trudno powiedzieć, ale coś zdecydowanie nie zagrało. Założenie było ze wszech miar słuszne - pokazać epickość Australii, jej dzikiej natury, tragicznej historii oraz dziedzictwa kultury Aborygenów z punktu widzenia outsidera - w tym wypadku angielskiej arystokratki Lady Sary Ashley (Nicole Kidman), która zmęczona wieczną nieobecnością męża, bardziej zainteresowanego rozmnażaniem (krów i koni, proszę wyjąć myśli z rynsztoka!) niż żoną, postanawia sprowadzić go z powrotem na łono ojczyzny z dalekiego kraju, który dopiero niedawno przestał być kolonią karną i miejscem zesłań. Oczywiście nie może się obyć bez problemów, z których najważniejszy jest chyba ten, że lord Ashley został zamordowany - władze oskarżają aborygeńskiego wodza, lokalny magnat w biznesie mięsnym "King" Carney ma chrapkę na kontrakt na dostawy wołowiny dla armii (trwa bowiem druga wojna światowa) i tylko krowy z Faraway Downs stoją mu na drodze do spełnienia zamysłu, a wśród obsługi posiadłości znajduje się zdrajca. Dodajmy do tego pół-aborygeńskiego chłopca-sierotę ukrywającego się na farmie, wiecznie pijanego księgowego prowadzącego podwójną rachunkowość oraz pustynne widoczki, a otrzymamy pełnię obrazu, który zobaczyła lady Ashley po przybyciu na dalekie rubieże. Nie zapominajmy też o gburowatym i szorstkim (acz niesamowicie przystojnym) poganiaczu (Hugh Jackman), który może zna się lepiej na krzyżowaniu koni niż na dobrych manierach, ale zdecydowanie nie umniejsza to jego zwierzęcego magnetyzmu.
Zawiązanie akcji jest więc całkiem standardowe, ale mimo to miło się je ogląda. Arystokratka najpierw nie bardzo może się odnaleźć w australijskiej rzeczywistości, ale szybko (jakby za pomocą cudu) nabiera hartu ducha i wraz z garstką oddanych pomocników przepędza 1500 sztuk bydła aż do portu w Darwin, gdzie z zyskiem sprzedaje je armii. Staje się oczywiście sensacją socjety oraz zdobywa uczucia Poganiacza, z którym pojawia się na wielkim balu charytatywnym, wywołując tym samym mały skandal obyczajowy, po czym oboje całują się namiętnie w strugach deszczu. Ta część filmu jest jak sfilmowany fanfik - począwszy od scen humorystycznych, gdy w trakcie barowej bijatyki bagaż lady Ashley ulega zniszczeniu i wszyscy zainteresowani mogą sobie obejrzeć zawartość jej niezliczonych walizek, poprzez rodzącą się między główną bohaterka i Poganiaczem fascynację, aż po kulminację w postaci monsunu. Osobiście świetnie się w jej trakcie bawiłam, jest to bowiem sprawnie opowiedziana historia z ładnym zdjęciami.
Niestety z "Australią" jest jak z "Titanikiem" - widz otrzymuje dwa filmy w cenie jednego. Przy czym jak jeszcze w drugim jakoś to działa, tak u Baza Luhrmanna niestety nie. Po znakomitej pierwszej części fabuła skacze w przód o dwa lata, do bombardowania Darwin przez Japończyków w lutym 1942 roku, w trakcie którego lady Ashley usiłuje samodzielnie (bo ona i Poganiacz mieli nieco inne poglądy na temat przyszłości chłopca i postanowili się rozstać) odzyskać Nullę, wywiezionego przez władze na wyspę Bathurst. W efekcie widz dostaje coś, co przypomina "Szeregowca Ryana" skrzyżowanego z "Pearl Harbor", ale z postaciami z pierwszej części filmu, i muszę powiedzieć, że nie jest to dobra mieszanka.
Wątkiem, który łączy obie części filmu (oprócz bohaterów, rzecz oczywista) jest historia pół-aborygeńskiego chłopca imieniem Nullah, który ukrywa się w Faraway Downs. Po tragicznej śmierci matki dziecko trafia pod opiekę lady Ashley, która sama nie mogąc mieć dzieci bardzo się do niego przywiązuje i nawet postanawia go zaadoptować. Sam chłopiec jednakże jest bardzo przywiązany do swojego dziadka i chce wraz z nim wyruszyć na wyprawę (ang. walkabout) - swoiste rite de passage dla aborygeńskich chłopców, którzy stają się mężczyznami. To powoduje kłótnię pomiędzy Sarą a Poganiaczem i ich rozstanie; Nullah jest niestety dzieckiem półkrwi i wyniku zemsty zostaje schwytany i odesłany wraz z innymi dziećmi półkrwi na wyspę Bathurst, gdzie misjonarze uczą ich, jak być białymi ludźmi. Nie będę zdradzać, jak cała historia się kończy, bo może ktoś jednak zechce obejrzeć film, ale zamiarem Luhrmanna na pewno było wyciśnięcie z widzów morza łez. Czy mu się to udało? No cóż, osobiście uważam, że nie do końca.
Brandon Walters, mimo młodego wieku, rewelacyjnie pokazał dramat dzieci odbieranych siłą rodzicom (co z tego, że przybranym) i odcinanych od ich dziedzictwa kulturowego, ale sam wątek Skradzionego Pokolenia w "Australii" jest poprowadzony fatalnie, począwszy od edukujących wyjaśnień na początku i na końcu filmu. Jest to plama w historii kraju, którą trudno zmazać, ale przynajmniej nikt na antypodach nie próbuje ukrywać prawdy - a historia zna mnóstwo takich przypadków. Jednak jesli ktoś chciałby zobaczyć dobry film, który porusza tematykę odbierania dzieci półkrwi aborygeńskim matkom (proceder ten trwał przez ponad 100 lat i zakończył się na dobre w latach 70-tych XX wieku, a kolejni australijscy premierzy ciągle za niego przepraszają), polecam "Rabbit-Proof Fence" Phillipa Noyce'a z 2002 roku (nakręconym na podstawie powieści Doris Pilkington Garimary pod prawie identycznym tytułem). Jest to poruszający obraz, nierozcieńczony romansującymi Kidman i Jackmanem czy popisami speców od pirotechnicznych efektów filmowych.
Prawda jest jednak taka, że ja o Australii mało wiem, oprócz tego, że jest to kraj pełen stworzeń, które mogą człowieka zabić samym dotykiem (miniaturowe meduzy), upolować (rekiny), podrapać mu lakier na samochodzie (kangury), złośliwie zasikać garaż (koala) lub urządzić sobie w ogródku ucztę z ptaka (pająki). Jest to też kraj, gdzie na jednego człowieka przypada 6 owiec - zawsze zastanawiało, gdzie one się pasą, skoro większa część kraju to pustynia - a dzieci uczą się w szkołach drogą radiową (wiem to z czytanki ze szkoły podstawowej). Całkiem dobrze znam się za to na filmach i mogę zapewnić was, że zdjęcia są ładne, kostiumy Kidman zdobyły zasłużenie wiele branżowych nagród, a film ogólnie jest polecany przez kobiety innym kobietom z uwagi na mokrego Hugh Jackmana w jednej ze scen - mrau! Dodam też, że Jacek Koman jako gburowaty rosyjski barman jest rewelacyjny, ale ja mam słabość do tego aktora od czasu, gdy zobaczyłam, jak śpiewa zachrypniętym głosem "Tango Roxanne" i odkryłam, że jest Polakiem. Na plus zaliczam też akcent Davida Wenhama w roli antypatycznego Neila Fletchera.
A co zaliczam na minus? Przede wszystkim motywacje postaci kuleją: lady Ashley chce adoptować Nullah, bo sama nie może mieć dzieci; Poganiacz nie jest mile widzianym pośród socjety, bo wziął sobie za żonę Aborygenkę, ale mimo to zjawia się na balu; księgowy nagle postanawia pomóc lady Ashley, mimo iż oszukiwał jej męża; Nullah nie rozpacza po śmierci matki. Brak chemii pomiędzy botoksowaną Kidman a Jackmanem - choć podobno tylko ja to tak odbieram. Nie do końca pasuje mi użycie "Over the Rainbow" z "Czarnoksiężnika z Oz" jako motywu przewodniego dla Nulli, który w tekście hitu widzi odniesienia do aborygeńskiej mitologii, głównie z uwagi na oczywistość skojarzenia Oz=Australia.
Fama niesie, że Luhrmann po zarzuceniu pomysłu nakręcania filmu o Aleksandrze Wielkim spędził 6 miesięcy studiując australijską historię w poszukiwaniu tematu na film. Zamierzał nawet osadzić akcję w roku 1787, by pokazać relacje Australii i jej zarówno tubylczej, jak i napływowej ludności z imperium brytyjskim. Ostatecznie zdecydował się okres pierwszej wojny światowej, by pokazać dramat Skradzionych Pokoleń - jest to pomysł ze wszech miar słuszny; szkoda tylko, że został potraktowany w filmie po macoszemu. Główny nacisk położony jest jednak na historię lady Ashley, przez co widz wielokrotnie zastanawia się, jak film właściwie ogląda: romans, film historyczny czy dramat. Odpowiedź na to pytanie nie istnieje, ponieważ sam reżyser nie potrafił się zdecydować na jeden gatunek.
Wikipedia twierdzi, że "Australia" to epicki, historyczny romans filmowy - i ma rację. Oznacza to jednak zbyt wiele jajek w jednym koszyku. To, co grało w "Przeminęło z wiatrem" - przywołuję ten tytuł nie bez kozery - tutaj nie zagrało: może to kwestia happy endu, może braku nostalgii za czymś, co odeszło i już nigdy nie powróci. Może jest kwestia długości filmu (165 minut, prawie jak krótkie bolly) i widocznego podziału na dwie niewspółgrające ze sobą części. Faktem natomiast jest, że film byłby lepszy po pozbawieniu go pewnego zadęcia - zadziałało to w "Krokodylu Dundee", dlaczego nie miałoby zadziałać i tu?
Historia zwierza i Australii to historia niemal tragiczna - tygodnie oczekiwania, zdobycie niemal cudem wejściówki na pokaz przed premierowy a potem... cóż rozczarowanie. Dlaczego? Zwierz pisał już nie jeden raz ale odsyła do swojego wpisu który w kilku miejscach pokrywa się z waszymi obserwacjami:
OdpowiedzUsuńhttp://379plus.blox.pl/2010/06/Australia.html
Choć z drugiej strony jedną z motywacji zwierza było obejrzenie Hugh Jackmana i tu film zdecydowanie zwierza nie zawiódł.
Cyda nie widziala. I chwila moment, to zawiera pana hugh boskie uhm whatever Jackmana? Gaaa. Cem.
OdpowiedzUsuńCyd: to mam.Ale drugi raz oglądam tylko do monsunu, a potem możesz sama sobie przewijać.
OdpowiedzUsuńCara: Hugh jak zwykle mrrau, zwłaszcza w wiadomej scenie. Cieszę się natomiast, że nie tylko ja nie widziałam chemii pomiędzy nim a Kidman, bo wszyscy inni recenzencie ja zauważali i czasami było mi aż głupio.
@rusty - zgadzam się że ten film da się oglądać tylko do monsunu! Chemii moim zdaniem za grosz!
OdpowiedzUsuńHugh mrau? Chce Hugh. On zawsze mrau, ale Cem.
OdpowiedzUsuńBtw dodajemy kolejna strone do bloga z info o tym co aktualnie mega fangirlujemy i data rozpoczecia?
Wtedy nie pisałabym już zupełnie postów, tylko co minutę apdejtowała tę stronę. Ciebie fascynacje się trzymają latami, a mnie godzinami.
OdpowiedzUsuńBTW, Dowton Abbey jest *.*. I śmieszne, i tragiczne, i są knucia, i pytania o weekend, i lokaj-gej, i wredna pokojówka, i właściwie czemu nie oglądam dalej?
Ooo, muszę wreszcie obejrzeć. Dowton Abbey, nie Australię. Hugh jest mrau, ale męczyć z Nicole się nie zamierzam.
OdpowiedzUsuńDownton Abbey polecam zdecydowanie - jeszcze nic mi się w tym serialu nie podobało. Wszystko jest cudowne!
OdpowiedzUsuńWdzianko Nicole cudne *_*. A te butki co je miała do niego były w tym sezonie dostępne w kilku wariantach. Niestety nie kupiłam :(
OdpowiedzUsuńA żeby choć trochę było w temacie, to N. C. jest chyba najbardziej przepłacaną aktorką. Nawet nie z powodu braku talentu, bo go ma, co z powodu braku siły przyciągania widzów.
Miho.
Trudno, przynajmniej z mojego subiektywnego punktu widzenia, konkurować w materii przyciągania widzów z Hugh Jackmanem. Mam wrażenie, że to kwestia jest oziębłości - Kidma zawsze sprawia wrażenie bardzo zdystansowanej.
OdpowiedzUsuńKwestia przyciągania widzów strasznie subiektywna jest, bo np. Liev Schreiber konkurował z Jackmanem o widzów w Wolverine: Geneza i szło mu całkiem całkiem.
OdpowiedzUsuńN. C. też ma niezłe filmy... Tylko czasem jest tak, że pewne duety aktorskie (zarówno romantyczne jak i inne) iskrzą sobie, że aż miło (RDJ&Jude Law) a pewne pozostawiają tylko pff (Sam Witwicky z Transformersów i bliżej nieokreślona imiennie blondyna). W Moulin Rouge N.C. się świetnie parowała... Może to też kwestia tego, że pewne typy charakterów/postaci błyszczą bardziej i jeżeli nie mają odpowiednio dobranej pary to błyszczą same, tłumiąc innych.
Wróciłam do domu i wymądrzyłam się, że hoho :P
Czym jest Dowton Abbey, bo brzmi znajomo...
Downton Abbey jest czymś, co właśnie mi się skończyło i nie mam co oglądać. To absolutnie cudowny brytyjski serial o pewnej rodzinie z wyższych sfer, ich służbie i ich perypetiach w latach 1912-1914. Rewelacyjne dialogi, świetnie zagrane i wciąga jak cholera; nominowane do mnóstwa nagród.
OdpowiedzUsuńOooo. Zdecydowanie chcem. I jak to nie ma co oglądać? Jest masa rzeczy, Teen Wolf na przykład, w którym mój ship staje się kanoniczny. A już za 2 dni Green Lantern :D
OdpowiedzUsuńSpróbuj oglądać Haven- taka przyjemna lekko paranormalna wakacyjna cósia. Albo obejrzyj w końcu Life on Mars w całości :P
Jak można zacząć oglądać Life on Mars i nie skończyć?! o.O
OdpowiedzUsuńMnie się ostatnio jeszcze Rodzina Borgiów podoba. Dobra szmira na wakacje.
A tak jakoś obejrzałam dwa odcinki, fajne były, ale coś mi w scenariuszu chyba nie podchodziło i nie oglądałam dalej. Ale może faktycznie do tego wrócę, bo nigdzie nie umiem znaleźć Red Riding, na które naprawdę mam ochotę.
OdpowiedzUsuńA z Borgiami poczekam na powrót męża - mam motywację, bo reżyserował bardzo przeze mnie lubiany Neil Jordan.
@rusty - a zwierz zacząl Borgiów i chyba nie skończy. Średnio trawi takie współczesne średniowiecze - niby wszystko się zgadza ale jakoś tak ci bohaterowie po średniowiecznemu nie myślą. Choć z drugiej strony Jeremy Irons jest naprawdę świetnym papieżem.
OdpowiedzUsuńMnie Borgiowie znudzili. W teorii wszytsko super- ciekawe historie, wyjątkowe postacie i naprawdę genialne kostiumy plus scenografia. W praktyce po 2 odcinkach postacie nie były mnie w stanie do siebie przekonać a przyznam, że instynktowną sympatię do fikcyjnych morderców, trucicieli itp. żywię.
OdpowiedzUsuńSpodziewałam się niezbyt dynamicznego serialu ok, ale liczyłam, że będę się mogła zachwycać postaciami. Niestety to, co otrzymałam było takie neeeh.
Kidman miała swój czas chwały w "Godzinach", byłem ciekaw, co potem z tym zrobi. Zrobiła "Tłumaczkę" (czy jak to się u nas zwało...) i "Australię". Wystarczyło to, żeby przestać się nią interesować. Gdyby ktoś mógł mi oddać trzy godziny życia (byłem w kinie i jeszcze reklamami poprawili), to proszę, żeby się zgłosił. Oglądam wiele i jest to najgorszy film, jaki widziałem w ostatnich latach. Nie ma się nawet, co znęcać, wszystko źle. Pierwsze dwadzieścia minut myślałem, że to będzie parodia, niestety, potem okazało się, że to na poważnie.
OdpowiedzUsuńA tam od razu najgorszy - obejrzałam cały, a np. takiego "green Horneta" nie zdzierżyłam. Ale faktycznie, nie jest to najlepszy z filmów, a Kidman od długiego czasu nie zagrała porywająco.
OdpowiedzUsuń@juriusz: jeżeli uważasz, że ten film jest najgorszy to znaczy, że nie miałeś ostatnio nieprzyjemności podziwiać australijskiego horroru, w którym głównego bohatera i jego psa ściga złowieszczy martwy manat, który na dodatek porusza się tylko nocą (jeżeli nikt na niego nie patrzy).
OdpowiedzUsuńCo do braku porywających postaci granych przez Kidman- czy nie jest tak trochę, że wraz ze zwiększaniem wieku propozycji robi się po prostu coraz mniej. Zwłaszcza w tym dziwnym wieku, w którym nie wiadomo czy wypada jeszcze z aktorki uczynić postać niezależną, czy już trzeba ją zrobić matką...
Btw Downton Abbey po pierwszych trzech odcinkach bardzo fajne.