Autorzy, którzy nienawidzą kobiet

Okej, więc z tym tytułem trochę pojechałam po bandzie, bo osobiście nie sądzę, by Miłoszewski nienawidził kobiet - ale tytuł posta brzmi nieźle, nawiązanie do Stiega Larssona, którego książki też są trochę problematyczne i może teraz wpis przeczytacie, przywędrowawszy tutaj od czyjejś blogrolki.


Było to tak: dawno temu prababcia moich dzieci poprosiła o trylogię Miłoszewskiego o Szackim, bo autor był w każdej gazecie, w telewizji, aż strach było lodówkę otworzyć. Mam wrażenie, że cały ten hype wziął się jednocześnie z wydania "Gniewu" oraz emisji "Prokuratora" z Komanem w roli tytułowej. Dość, że były to czasy, gdy Miłoszewski był na ustach wszystkich Polaków. OK, tych Polaków, których interesuje książkowy rynek.

A potem trylogię pożyczyłam ja, i ta trylogia do zeszłego tygodnia leżała u mnie na półce, gdy po "Wierze" Ani Kańtoch nabrałam chętki na polskie kryminały i okazało się, że akurat u nas w domu nie ma ich zbyt wiele. Na bezrybiu i rak ryba, padło na Miłoszewskiego.

Ostatni gniewny prokurator

Może zacznę od pozytywów. To dobrze napisane książki, co do tego nie mam zastrzeżeń. Autor pisze naprawdę nieźle, wie, jak tworzyć paragrafy, fabuła się nie rwie (na ciebie patrzę, Marto Krajewska, znajdź sobie porządnego redaktora, dziewczyno!), trzyma każda jedna powieść czytelnika w napięciu. Zachwycona jestem postaciami w tle, każdą łatwo zapamiętać, ma jakiś rys charakterystyczny, jest pełnokrwista. Bohater w sumie fajny. I to to by było na tyle. Poza tym każda z trzech książek ma ten sam problem: końcowe 1/3 sprawia, że czytelnik ma ochotę cisnąć woluminem w ścianę, bo rozwiązania zagadek są, hm, nieprzystające jakością do reszty tekstu. Fabularnie znaczy się, autor odlatuje, niby jest realizm, a jakbym Sapkowskiego (którego przywołuję nie bez kozery) czytała. W trakcie lektury "Uwikłania" miałam ochotę walić głową o blat, jak doszłam do rozwiązania zagadki kryminalnej, nigdy czegoś tak wydumanego nie czytałam (SPOILERS), że się rodzina i przyjaciele ofiary zbierają 20 lat później, coby zabójcę do śmierci przez samobójstwo doprowadzić. Terapia jako narzędzie zbrodni, nosz... I do tego esbecy, bo jakże pisać kryminał osadzony w Warszawie i o esbekach nie wspomnieć. Ale ponieważ było to dobrze napisane, to z rozpędu przeczytałam drugą część, "Ziarno prawdy", tę z akcją osadzoną w Sandomierzu, i ta mi się summa summarum najbardziej podobała, bo najbardziej się kupy trzymała i nawet jakoś kolejna popularna w Polsce tematyka, ta ziejąca po Żydach dziura w tkance III RP miała w Sandomierzu głęboki sens. Potem następuje wybuch w sandomierskich lochach - i od tego czasu poziom spada, ale nie tak, jak w pierwszej powieści, więc i satysfakcja z czytania większa niż przy części pierwszej. Łudziłam się, że "Gniew" utrzyma wzrost formy, ale tu niestety autor przeszedł samego siebie, tworząc parę mścicieli na oskarżonych z paragrafu 207 i całe stado czarnowłosych kobiet buszujących po Olsztynie. I ten pożal się borze cliffhanger, aż człowiek ma ochotę sprawdzić, czy jest mnóstwo fanfików o dalszych losach Szackiego i czy zawierają w sobie terapię córki po porwaniu i pozorowaniu bardzo brutalnego morderstwa.

Wodospad Reichenbach

Im dłużej myślę o "Gniewie", tym większe mam zastrzeżenia, że powieść niby o przemocy wobec kobiet, ale kobiety potraktowano instrumentalnie. Ofiara przeżyła czy nie - z książki się tego nie dowiemy. Jeśli Moriarty (dla Szackiego-Sherlocka, przyznajmy szczerze, to pojedynek między księciem a królem sztywniaków jest osią powieści, nie szalona nastolatka, nie bite kobiety, nie starzejąca się białowłosa gwiazda Temidy) porwał męża ofiary i go zgwałcił, to czemu ofierze nie udzielił pomocy? Skąd znali się na chirurgii? Czy pan Marek, doktor Zemsta i Żenia byli zamieszani w spisek (mam nadzieję!)? Dlaczego Hela nie poszła na terapię? Czy pięć kluczyków z logo Hertza i kolorowa szczoteczka do zębów dorównają kiedyś w kanonie światowej literatury wodospadowi Reichenbach? W jaki sposób Szacki i mroczny Szacki zdołali się wymknąć przed przyjazdem policji? Pytań jest wiele, ale zamiast odpowiedzi dostajemy tylko warmińską mgłę snującą się na wszystkimi jedenastoma jeziorami znajdującymi się w obrębie miasta Olsztyn. A dostajemy tenże meteorologiczny cud, bo jeśli sądziliśmy, że książki mają nas bawić zagadkami kryminalnymi, fascynować świetnie zarysowanym tłem, rozśmieszać doktorem Frankensteinem i drażnić coraz to nowymi kochankami głównego bohatera, to nie, zawsze chodziło tylko i wyłącznie o Szackiego. O jego kryzys wieku średniego, o jego załamanie i o jego ostateczną klęskę. Esbecja, antysemityzm czy przemoc wobec kobiet to sprawy drugorzędne wobec pana prokuratora, to tylko sztafaż mający zapewnić publicity książkom o NIM.

Teodor z Rivii

Koszmarnie bucowaty i pełen wad, ale ja go jako takiego prawie antybohatera w garniturze kupuję. Trochę mi Richarda Jury'ego przypomina, tylko tamten melancholijny jest, a ten tutaj się miota jak Geralt z Rivii w powieściach. Mam podejrzenia, że bohater Sapkowskiego był sporą inspiracją dla postaci Szackiego. Obaj białowłosi, ścigają potwory, ale nie są częścią społeczności. Poczucie humoru obaj mają specyficzne, Szacki zamiast miecza ma kodeks karny. Obaj popularni wśród kobiet (ugh, ta beznadziejna i całkowicie niepotrzebna scenka rodzajowa z sędzią Marią Tatarską), obaj pod opieką mają małolatę. Obaj w końcu znikają w mgle (do Avalonu!) znad jeziora. Szacki, a raczej końcówka historii jego życia jako prokuratora, ma też wiele z Sherlocka Holmesa. Miłoszewski lekcje z literatury odrobił, wykuł na blachę i wycisnął jak cytrynkę. Problem polega na tym, że u Sapkowskiego to Geralt jest pretekstem (przynajmniej w opowiadaniach), by napisać dobrą historię - u Miłoszewskiego zagadki napędzają Szackiego.

Chyba największym moim problemem z trylogią o Szackim są zawiedzione nadzieje. Mogło być tak dobrze, początek każdej z powieści jest znakomity, Polska jest cudna nawet w listopadzie, a potem autor wykonuje woltę i misternie budowany zachwyt czytelnika rozsypuje się jak domek z kart.

Czytacie na własną odpowiedzialność.