Fandom serialowy a kultura przynależności

Dawno temu zamówiony został u mnie tekst o fandomie serialowym. AFAIK antologia tekstów nie zostanie wydana, a tekst się starzeje, więc uznałam, że trafi na bloga; w międzyczasie ja przestałam być wiarygodnym źródłem informacji serialowych: po prostu wolę filmy. (BTW, rezygnuję z Netfliksa. To jest ten moment, w którym wszyscy robią GASP!, a ja tłumaczę, że zamiast stale bać się, że coś mnie omija, wolę stworzyć sobie świat rozrywek, które służą mojej przyjemności, a nie są odhaczaniem kolejnych boxów. Nie jestem blogerem popkulturowym, po prostu mam bloga - i uwierzcie, różnica jest znaczna.)


PIERWSZA DZIAŁKA ZA DARMO

Wielkanoc 2010, hotel w zachodnim Londynie. Wraz z siedmioma setkami fanów fantastyki oglądam emitowany właśnie w BBC odcinek “Doctora Who”, pierwszy z Mattem Smithem. Jestem zachwycona, przeżywam emocje razem z resztą tłumu. Po powrocie do domu zaczynam nadrabiać pięć lat serialu, do wspólnego oglądania namawiam przyjaciółki. Z rozpędu zabieramy się też za spinoffowy, przeznaczony dla dorosłych widzów “Torchwood” oraz “Przygody Sary Jane”.

Upalny lipiec 2010, instaluję na moim komputerze program nadający mu brytyjskie IP, by móc zobaczyć pierwszy odcinek “Sherlocka”. 60 minut mija jak z bicza trzasnął. W ciągu następnego tygodnia zobaczę “A Study in Pink” jeszcze kilkukrotnie, z coraz to nowymi osobami, które chcę zarazić moim entuzjazmem. W internecie powoli tworzy się wokołoserialowy fandom; jeszcze nie wiemy, jak cudownie będziemy się nudzić pomiędzy kolejnymi sezonami.

Lato 2011, przyjaciółka poleca mi serial produkcji MTV o mało zachęcającym tytule “Teen Wolf”. Oglądam pierwszy odcinek i wpadam jak w bagno. To dokładnie to, czego szukałam: serial dla nastolatków, który świadomie podchodzi do własnych ograniczeń i inteligentnie rozgrywa napięcie. I ci aktorzy bez koszulek! Mój zachwyt jest zaraźliwy, na blogu tworzy się społeczność fanów, którzy co tydzień komentują moje spisywane na kolanie wrażenia z nowego odcinka.

Marzec 2013, na fali fascynacji motywem zombie zabieram się za brytyjski serial “In the Flesh”. Nieśpieszna narracja, ciężki klimat wioski na północy Anglii, konwencja post-apo w nowym wydaniu i te feelsy! Trzy godzinne odcinki są dla mnie impulsem do kilku notek na bloga. Gdy rok później okazuje się, że seria druga będzie też ostatnią, popadam w po-serialową żałobę. Tkwię w niej do dzisiaj, razem z poznanymi przez internet fanami. Na szczęście twórca serii, Dominic Mitchell, świetnie nas rozumie.

BECZKA MIODU

Żyjemy w czasach telewizyjnego boomu. Nigdy wcześniej na antenie nie było tak wielu seriali jak dziś. Do walki o widza stanęły również serwisy streamingowe (Netflix, Hulu, Amazon et al.), produkujące własne tytuły i kontynuujące te, które spadły z powodu zbyt niskiej oglądalności z ramówki. Właściwie każdy widz jest w stanie znaleźć w ofercie coś dla siebie. Stacje telewizyjne i telewizje kablowe inwestują również w reklamę w social media: dedykowane strony na Facebooku, Twitter, a czasami nawet tumblrowy blog to w dzisiejszych czasach zwyczajna otoczka każdego popularnego tytułu. To sprawia, że coraz bardziej zaciera się granica pomiędzy fanem a widzem - właściwie każdy użytkownik internetu jest w stanie w kilka minut znaleźć i polubić odpowiedni kanał dostarczający mu najbardziej aktualnych wiadomości na temat oglądanego tytułu.

Jednak nie wszystkie tytuły stają się kultowe. Tylko nieliczne są na tyle angażujące (tzw. “engament based television”), by stać się powszechnie dyskutowanymi. Najlepsze seriale rzucają wyzwania, intrygują, zostawiają widza z pytaniami (i emocjami), sprawiają, że członkowie społeczności skupionej wokół danego serialu (inaczej zwanego fandomem) mają wspólne doświadczenia, którymi mogą się dzielić pomiędzy granicami na dedykowanych (oficjalnych i nieoficjalnych) forach dyskusyjnych, blogach i przede wszystkim na tumblrze.

Po czym więc rozpoznać fana? To w gruncie rzeczy bardzo proste: każdy fandom tworzy własny kulturowy kod, tajny język, jak u masonów, rozpoznawany jednak natychmiast przez innych fanów. Najpierw pojawiają się przypinki na torbach i plecakach, czasami z bohaterami seriali, czasami z cytatami z linii dialogowych. “Look, I’m in shock, I’ve got a blanket!” od razu przywodzi na myśl kolor pomarańczowy, pierwsze nuty “Wayward Sons” sprawiają, że fan zaczyna szukać soli. Wiemy, kto zawsze spłaca długi, a kto nic nie wie, oraz jaki kolor z próbnika barw Pantone ma pewna brytyjska policyjna budka i kto nosił seler w butonierce. Te wszystkie rzeczy są jak tajny uścisk dłoni: jedna chwila, jeden rzut oka wystarczy i swój pozna swego. Jest tym łatwiej, że kanały promocyjne w social media są prowadzone przez fanów, którzy sami biegle się tym tajnym językiem posługują; jeszcze do niedawna była to nieudolna emulacja zachowań fanów, teraz profesjonalna strategia promocyjna - która przynosi spore zyski.

Co bardziej progresywne ekipy marketingowe wykorzystują też w promocji danego tytułu aktorów. Orlando Jones fangirlował na swoim Twitterze serial “Sleepy Hollow” (w którym występował) - wystarczyło szepnąć słówko i już temat podchwyciły popkulturowe portale internetowe. Hayley Atwell, Chloe Bennet, James D’arcy i Clark Gregg rozpętali dubmashową wojnę w telewizyjnym universum Marvela, a ich kilkusekundowe filmiki miały miliony obejrzeń. Tyler Posey grający tytułową rolę w “Teen Wolf” po każdym odcinku prowadzi na antenie MTV program z komentarzem. O krok dalej poszedł “Castle” - w każdym sezonie znajduje się co najmniej jeden dowcip związany z “Firefly”, w którym odtwórca tytułowej roli, Nathan Fillion, grał kapitana statku kosmicznego; scenarzyści wiedzą, że fani uwielbiają takie meta nawiązania.

Ale życie fanów przestało się toczyć tylko w pozwalającym na zachowanie choćby pozornej anonimowości internecie. Coraz częściej odbywają się zloty fanów w danych miastach, gdzie przy piwie i pizzy następuje wymiana fantów oraz obowiązkowa sesja fangirlowania*. Na konwentach fantastyki w programie umieszczane są punkty programu (prelekcje, dyskusje panelowe i konkursy wiedzy) na temat seriali nie tylko SF i fantasy. Ba, pojawiły się pierwsze konwenty dedykowane tylko serialom: krakowski Serialkon (od 2016 roku SerialCon) czy również krakowski Whomanicon (konwent poświęcony wyłącznie “Doctorowi Who”) - oba mające za spiritus movens fanowskie portale internetowe (odpowiednio: pulpozaur.pl i gallifrey.pl); są też specjalne konferencje naukowe. Oglądanie telewizji przestało być obciachowe (chyba, że jesteś dorosłym mężczyzną zafascynowanym “My Little Pony”).


W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku najbardziej znanymi subkulturami były te muzyczne: metale, punki, grunge’owcy. Dwie dekady później zastąpiły je subkultury serialowe. Do Trekkiesów (miłośnicy Star Treka) i Browncoatów (nieutuleni w żalu fani przedwcześnie zdjętego z anteny “Firefly’a” Jossa Whedona) dołączyli Gleekowie, Fannibale, Sherlockianie i Whovianie - a to tylko grupy, które zdecydowały się na wspólną metkę. Fani bardzo niszowego serialu “Community”, opowiadającego o grupie ludzi spotykających się na zajęciach w amerykańskim odpowiedniku studium policealnego nie mają co prawda własnej nazwy, ale w zamian posługują się zawołaniem “Six seasons and a movie!” Każdy fandom ma też swoje “mundurki”: dedykowane koszulki (oficjalne i fanowskie - te pierwsze są droższe, ale te drugie cenniejsze) to atrybut konieczny, ale można do tego dołożyć koszulę w kratę (“Supernatural”), zbyt długi szalik (“Doctor Who”), deerstalker (“Sherlock”, rzecz oczywista) lub kwiatową koronę (głównie “Hannibal”).

Okołoserialowy boom może dziwić tylko ludzi, którzy ostatnie 40 lat spędzili uwięzieni w piwnicy jakiegoś szaleńca (“Unbreakable Kimmy Schmidt”). Seriale i cała telewizja były obliczone na tworzenie się społeczności od samego początku istnienia tego medium. Tytuły typu “Cudowne lata” czy “Pełna chata” miały za zadanie trafić do jak najszerszego spektrum demograficznego i stanowić rozrywkę dla całej rodziny. Ba, nawet bardzo popularny wśród fanów “Doctor Who” zaczął się jak program edukacyjno-rodzinny - dopiero po przywróceniu na antenę w 2005 stał się fanowską sensacją. W latach osiemdziesiątych ulice w Polsce wyludniały się podczas emisji kolejnego odcinka “Niewolnicy Isaury”, a w kolejce po papier toaletowy wszyscy zastanawiali się, kto zabił Laurę Palmer. Dekadę później w biurach przy porannej kawce omawiano perypetie agentów Muldera i Scully; dziś ich przygody nie wzbudzają już tylu emocji, a ich miejsce zajęły postaci z ”Gry o tron” ginące na ekranach telewizorów jak króliczki w “Suicide Bunnies” - chyba że przypadkiem w “Klanie” ktoś kogoś zastrzeli. Na niedzielnym obiedzie u babci można przeanalizować, przy obowiązkowym talerzu rosołu, jakie nowe intrygi miały miejsce na dworze Sulejmana (lubimy Turków, którzy żyli kilkaset lat temu, a nie tych, którzy sprzedają nam kebab), a z przyjaciółką na kawie ponarzekać na rozwój wypadków w “Chirurgach” - dzieci w tym czasie mogą zobaczyć kolejny odcinek “Equestria Girls” lub “Robots in Disguise”.

Skoro więc wszyscy oglądają seriale telewizyjne, różnica między widzem a fanem zasadza się przede wszystkim na świadomości przynależności do fandomu oraz na zaangażowaniu. Geekowie po prostu poszli o krok dalej. Simon Pegg w swojej autobiografii zatytułowanej “Nerds Do Well” napisał: 

“Being a geek is all about being honest about what you enjoy and not being afraid to demonstrate that affection. It means never having to play it cool about how much you like something. It’s basically a license to proudly emote on a somewhat childish level rather than behave like a supposed adult. Being a geek is extremely liberating.”

Zaczyna się zawsze tak samo: od jednego odcinka. Pojawia się zaangażowanie emocjonalne, którym chcemy się podzielić z innymi - najlepiej zrobić to w internecie, dyskutując o kolejnych plot twistach czy snując coraz to nowe teorie spiskowe. Potem przychodzi faza twórczości: fani piszą fanfiki, rysują fanarty, edytują fanvideo, uczestniczą w cosplayach. Co bardziej przedsiębiorczy wydają książki kucharskie, publikują słowniki fikcyjnych języków lub nawet powieści. Ważne jest przede wszystkim to, by się dzielić i współuczestniczyć - to właśnie tworzy społeczność, czy to w internecie, czy w świecie rzeczywistym.


Ci najbardziej kreatywni i mający największą siłę przebicia fani mogą bowiem trafić do fandomowego mainstreamu. Bryan Fuller, Russell T Davies, Steven Moffat czy Mark Gatiss to scenarzyści, ale przede wszystkim fani - dlatego ich produkcje są tak popularne i uwielbiane. Oni znają fandom od wewnątrz, co pozwala im tworzyć produkt idealnie skrojony pod gusta innych fanów. Neil Gaiman, pisarz i scenarzysta komiksowy, powiedział kiedyś podczas wywiadu w popularnym amerykańskim talk show: “No, my people, we stay indoors. We have keyboards. We have darkness.” - ale to było zanim się okazało, że w najbliższych latach wyprodukuje aż trzy seriale oparte na własnych książkach i komiksach. Dziś fani i tworzone przez nich społeczności nie czają się w czeluściach tumblra czy na tajnych forach dyskusyjnych, tylko monopolizują strony główne największych portali internetowych za pomocą recapów odcinka.

ŁYŻKA DZIEGCIU

Ale fandom to nie tylko kwiatki, tęcze i jednorożce. Im bliżej powierzchni buzują emocje, a tak jest w każdej społeczności opartej na współdzieleniu uczuć, tym łatwiej o wybuch. Dostaje się więc twórcom za nieposzanowanie kulturowej schedy, przedmiotowe wykorzystanie mniejszości seksualnych, niedostateczną reprezentację rasową na ekranie czy wykorzystywanie śmierci kobiet jako narzędzia pozwalającego na rozwój fabularny postaci męskich. W każdym fandomie prędzej czy później pojawią się gniewne wpisy blogowe tak zwanych “social justice warriors” - czyli ludzi, którzy często mają rację wskazując na problematyczne wątki w serialach, ale jednocześnie potrafią swoim zachowaniem zniszczyć przyjemność oglądania danego serialu.

Fan fanowi też potrafi stać się wilkiem. Niczym gangi Jets i Sharks z musicalu “West Side Story” fani walczą o to, jaki jest jedyny słuszny pairing, zauważą plagiat w fanfiku i obrzydzą autorowi życie albo oburzą się na krytykę własnego headcanonu. Tak zwane fandom wanks prędzej czy później staną się udziałem każdej fanowskiej społeczności, w którą jest się emocjonalnie zaangażowanym, gdy tylko liczba fanów i liczba odcinków osiągną krytyczną masę.

Jednocześnie aktywne, a nawet pasywne uczestnictwo w życiu fandomu poszerza horyzonty. “Person of Interest”, “Mr Robot” czy “Black Mirror” ekstrapolują teraźniejszość w post-cyberpunkową przyszłość. “Glee”, mimo swoich wad, stanowiło dokładny zapis społecznych problemów dotykających amerykańskich nastolatków. “Orange is the New Black” przygląda się przez komediową soczewkę różnorodności kobiecości. “Jessica Jones” to studium traumy po gwałcie w superbohaterskiej otoczce. “Queer as Folk” Russela T. Daviesa opisywało środowisko gejowskie na przełomie wieków, trylogia “Cucumber Banana and Tofu” Russela T. Daviesa komentuje środowisko gejowskie w drugiej dekadzie XXI wieku. Dzięki serialom takim jak “The Walking Dead” czy “In the Flesh” możemy zobaczyć świat po apokalipsie. “House of Cards” ostrzega przed teatrem amerykańskiej polityki. “Orphan Black” i “Humans” biorą na tapetę różne aspekty transhumanizmu.

Podsumowując, kultura serialowa pozwala na tworzenie się aktywnych i rzutkich społeczności skupionych wokół danego tytułu. Uczestnictwo w subkulturach pobudza kreatywność w różnych obszarach twórczości i rozwija pasje. Seriale mimowolnie edukują widzów, jednocześnie zapewniając im rozrywkę na coraz wyższym poziomie. Sen o otaku, ludziach samotnie konsumujących popkulturę w ciemności własnych betonowych jaskiń się nie spełnił. Egalitaryzm i powszechna dostępność telewizji zamiast wzmagać alienację jednostek ludzkich pozwala im na nawiązywanie płytszych i głębszych relacji z innymi ludźmi, podając prawie że na tacy temat do rozmowy i wspólną płaszczyznę porozumienia. Godziny spędzone na wpatrywaniu się w ekran przynoszą wymierne społeczne korzyści. Każdy może się poczuć częścią czegoś większego, każdy może gdzieś przynależeć.

Oczywiście pozostaje jeszcze kwestia “fear of missing out”...**


* Wbrew nazwie fangirlowanie nie dotyczy jedynie kobiet. Wystarczy uniwersalna zdolność robienia “Squee!”

**Dobry serial po prostu musi zakończyć się cliffhangerem.