Mission: Impossible - cinematic universe?



Dla Myszy i Artura, bez których poniższe notatki na zawsze pozostałyby w formie tuszu na papierze


Gdy w czwartek, 18 czerwca, poszukiwałam na Amazonie czegoś lekkiego do obejrzenia wieczorem, w oko wpadła mi seria filmów Mission: Impossible. Czy można uwierzyć, że ktoś w 2020 roku nie widział ani jednej odsłony tej sławnej franczyzy? No więc ja nie widziałam, częściowo dlatego, że nie lubię Toma Cruise'a, a częściowo dlatego, że zawsze odrzucały mnie plakaty serii, robione od sztancy i reprezentujące trend w reklamowaniu filmów akcji, którego nie znoszę. Ale potem poszło z górki, zaczęłam zgłębiać temat, robić notatki, a Artur i Mysza mi w tym nie przeszkadzali, a wręcz zachęcali i podsuwali coraz to nowe tropy :D

To taka fajna rozrywka na lato, obserwowanie, jak seria wyraźnie obliczona jako maszynka do robienia pieniędzy (co jest jakby modus operandi wszystkich blockbusterów produkowanych przez wszystkie studia filmowe na świecie) usiłuje tak manewrować, żeby nie wypaść z rynku, a w efekcie staje się na tym rynku jednym z najważniejszych graczy. Zabawne jest też patrzeć, jak bardzo mogliby, biorąc pod uwagę serial z 1966 oraz liczbę agentów, którzy się w filmach pojawiają, zrobić "cinematic universe", ale jakby nie do końca wierzą, że ktoś będzie chciał obejrzeć M:I bez Cruise'a w roli głównej (a przecież mamy np. "Good Wife" i "Good Fight", inny gatunek, ale założenie te samo, że o Marvelu nie wspomnę). A trochę fajnie jest patrzeć, jak Tom Cruise przestał być ambitnym aktorem i realizuje chłopięce marzenie o byciu kaskaderem, a coraz to nowi reżyserowie umierają przy tym ze strachu.

Your mission, should you choose to accept it...


Mam niejasne podejrzenie, aczkolwiek podparte listą seriali, że zachodnia kinematografia kocha szpiegów. W czasach Zimnej Wojny było zrozumiałe, że wyobraźnią widzów rządzili z ekranów bohaterowie seriali takich jak: "Święty" (1962), "Thunderbirds" (1965), "The Man from U.N.C.L.E"(1964), "The Avengers" (1961), ale przecież i dekadę później szpiedzy "trzymali się mocno" w postaci "Charlie's Angels" (1976). W latach 80-tych wszyscy oglądali "MacGyvera) (1985), a potem "La Femme Nikita" (1997), "Archer" (2009), "Quantico" (2015), a nawet marvelowska "Agent Carter" (2015) czerpały z bogactwa gatunku pełnymi garściami: włamania, zdrajcy, kontrwywiad, nowoczesne gadżety, pościgi samochodowe, podsłuchy, zmiany tożsamości, ratowanie świata i co tylko scenarzystom podpowiadała wyobraźnia.

Na drugim krańcu skali siedział sobie cichutko John Le Carre, który faktycznie pracował w MI5 i MI6, więc jestem w stanie jego wizji, pełnej zdradzonych i połamanych ludzi, bardziej zawierzyć. Jednak ilość widzów, którzy lubią patrzeć, jak na ekranie w ciszy (a czasami również w deszczu lub mgle, acz bez ostrego cienia) cierpią Brytyjczycy w prochowcach jest zdecydowanie mniejsza niż ilość widzów, którzy lubią patrzeć na efektowne wybuchy i pościgi samochodowe. Jeśli chodzi o wielki ekran, to niepokonany na tym polu, i to od wielu, wielu lat, był James Bond, agent jej królewskiej mości, stworzony przez Iana Fleminga (notabene również pracownika wywiadu, ale powiedzmy, że w tym wypadku licencia jest bardzo poetica) - potem nagle ktoś, jak to w Hollywood bywa, wpadł na pomysł odgrzania kotletów. W tym wypadku kotletem był serial szpiegowski emitowany od 1966 pod tytułem "Mission: Impossible". Jego producentem i głównym scenarzystą był Bruce Geller, a założeniem - tajna jednostka o nazwie Impossible Missions Force (w skrócie IMF), składająca się ze stałych agentów oraz dookoptowywanych na misję specjalistów w danej dziedzinie (1) - w praktyce jednak obsada była dosyć stała. Z ciekawostek dodam, że w serialu grał Leonard Nimoy. Nakręcono i wyemitowano 7 sezonów, zmieniając po drodze głównego bohatera; potem próbowano serial rebootować w 1988, bez powodzenia, a potem w 1995 wypuszczono "GoldenEye". Tak, wiem, wydaje się być to fakt bez związku z głównym tematem, jakim jest "Mission: Impossible", ale moim zdaniem jest to ważny, powiedziałabym wręcz, że kluczowy, wątek.

Scena z openingu "GoldenEye", kobieta rozbija sierp młotem...

"GoldenEye" był bowiem pierwszym Bondem nakręconym po zakończeniu Zimnej Wojny i upadku Muru Berlińskiego - i to widać. Dla mnie jest to soft reboot serii, którego finansowe wyniki pokazały, że ludzie nadal chcą oglądać przygody szpiegów na wielkim ekranie oraz że można na tym zarobić. A przecież po to istnieją studia filmowe: by zarabiać na filmach. Nacisk w wyrażeniu show business zawsze padał na drugie słowo. Skoro więc 007 był "ciągle żywy", dlaczego nie spróbować ożywić innych starych szpiegów w nowych czasach?

Księga Hioba 3:14


Pierwsza filmowa odsłona "Mission: Impossible" (1996) jest wypadkową kilku wydarzeń. Tom Cruise, fan oryginalnego serialu, właśnie założył własną firmę producencką wraz z Paulą Wagner. Prawdopodobnie jednak nie byłoby ich stać na wyprodukowanie filmu, gdyby Paramount Pictures nie wyłożyło 70 milionów dolarów. To pozwoliło im zatrudnić Briana De Palmę jako reżysera. Co interesujące, film w końcu kosztował mniej niż zakładano i nie tylko dlatego, że zaoszczędzono sporo na kaskaderach :D (bo Cruise sam postanowił wykonywać większość scen akcji - to już mu zostanie), ale również dlatego, że sporo ujęć nakręcono w Pradze (pierwsza część filmu), która wtedy nie była bardzo popularna jako plan filmowy.

Tm Cruise ma w 1996 roku 34 lata, jest mężęm Nicole Kidman. 10 lat temu wystapił w "Top Gun" (1986), ma również na koncie ambitne role w "Rain Man" (1988), "Urodzonym 4 lipca" (1989) (z nominacją do Oscara), "Ludziach honoru" (1992), został również idolem nastolatek po "Wywiadzie z wampirem" (1994). "Mission: Impossible" wydaje się być kolejnym pewnym sukcesem, a przy tym próbą ustanowienia franczyzy, która może przynosić dochody przez lata, a może nawet zagrozić dominacji Jamesa Bonda, agenta Jej Królewskiej Mości na wielkim ekranie.

Ale nie uprzedzajmy faktów.

Brain De Palma wnosi do filmu ciężki klimat szpiegowskiego filmu, którego nie powstydziłby się Le Carre, oraz dramatyczne zbliżenia na twarze aktorów. Oto w trakcie w zasadzie prostej misji w praskiej ambasadzie giną wszyscy agenci operacyjni (najpiękniej umiera Kristin Scott Thomas - podobno to nawiązanie do starego filmu), oprócz Ethana Hunta (Tom Cruise). Szef agencji Kitteridge wie, że w IMF jest zdrajca, a skoro Hunt przeżył, to oczywistym jest, że to on jest zdrajcą. Hunt brawurowo ucieka, by udowodnić swoją niewinność. By to osiągnąć, rekrutuje zespół złożony z zdymisjonowanych agentów i włamuje się do siedziby CIA w Langley (wisząc na linach nad posadzką - jest to scena ikoniczna w historii kina, wielokrotnie parodiowana, ale również powtarzana w prawie każdej odsłonie serii). Niby Zimna Wojna się skończyła, ale ta mgła w Pradze, szpiedzy w prochowcach, śmierc na moście i zdrada ideałów dla pieniędzy/godziwej emerytury (fani oryginalnego serialu z 1966 byli zniesmaczeni, ale ja osobiście rozumiem motywację Phelpsa) mają dosyć wyraźny klimacik. Emmanuelle Beart gra femme fatale w starym stylu, acz trójkąt miłosny wydaje się być naciągany (lecz też taki ma być, będąc właściwie kolejną warstwą oszukańczej intrygi), a Vanessa Redgrave jako Max (rola była napisana dla mężczyzny) ma tak niesamowitą chemię z Cruisem na ekranie, że aż miło się patrzy na ich wspólne sceny. Fantastyczna jest też scena rozmowy na Liverpool Street Station z Jimem Phelpsem pod względem montażu dialogu z obrazem. Wszyscy pamiętają, że w tunelach nie ma wifi, choć mieszczą się w nich helikoptery, i nikomu nie wolno ufać.

Film jest napisany i nakręcony bardzo sprawnie, choć wyraźnie dzieli się na dwie części - a oglądanie go było dla mnie sporym szokiem. Spodziewałam się czegoś bardziej naładowanego wybuchami, bo nie zauważyłam, że to film z 1996 - poza tym zupełnie nie pasował mi do zwiastunów pozostałych części, które zdarzyło mi się widzieć w kinach. Ale, pomimo zaskoczenia, film mi się spodobał. Nadal nie pojmowałam zmiany konwencji w kolejnych częściach, ale postanowiłam oglądać je dalej, codziennie jedną - to był miły plan na deszczowy początek astronomicznego lata roku 2020 - by zrozumieć, co tu się właćciwie stało.

19 czerwca pełna dobrych przeczuć zasiadłam do "Mission: Impossbile II" (2000).

Ojoj.


To jest zły, zły film, nawet biorąc pod uwagę to, jak dziwnym czasem dla kinematografii był początek XXI wieku. Zabawnie się go ogląda w 2020, bo głównym motywem jest powstrzymanie złoli przed wypuszczeniem genetycznie stworzonego w labolatorium wirusa na populację (w domyśle świata, choć raczej Australii), bo wirusem owym można się zarazić li i jedynie przez podskórną iniekcję. Więc niby mamy nowe zagrożenie na nowy wiek, złą firmę spod szyldu Big Pharma, która, by zarobić na leku musi najpierw stworzyć chorobę, która usprawiedliwi obecność owego leku na rynku oraz dobrych agentów, ktorzy ów wirus i ów lek z Big Pharma wykradają, a Big Pharma nie wie, jak go odtworzyć. A momencik, agenci jednak nie są dobrzy, kradną wirus i lek tylko po to, by je z powrotem odsprzedać producentowi, ale też sztucznie wywołać popyt (nie wiem, jak to sobie wyobrażają, bo ten wirus, choć zjadliwy, wyraźnie przenosi się tylko przez zastrzyki; szczepić obowiązkowo wszystkich będą czy co?) 

A na dodatek druga część serii, mimo, że nadal opowiada o przygodach Ethana Hunta, jest w tonie diametralnie inna od części pierwszej. Ciekawym ćwiczeniem jest analiza, co poszło nie tak.

Jednym z fundamentalnych założeń serii "Mission: Impossible" był podobno plan, by każda część miała inny klimat i była reżyserowana przez kogoś innego (2). Johna Woo zaprosił do współpracy sam Cruise, będący jego fanem, ale ich współpraca nie układała się zbyt dobrze. Źródłem konfliktu było to, że Tom Cruise upierał się przy samodzielnym wykonywaniu popisów kaskaderskich - w tej odsłonie, oprócz sztandarowego opuszczania się na linach z wysokości, jest sporo pościgów samochodowych i motocyklowych oraz walk z użyciem broni palnej (oficjalny termin to chyba gun fu?) Ale to dopiero początek problemów filmu. John Woo zaprononował studiu wersję trzygodzinną, na co studio zareagowało "Pan raczy żartować, w życiu nie puścimy tego w kinach". Nastąpiła więc gwałtowna edycja filmu, polegająca głównie na wycinaniu zbędnych scen (przy czym, to znowu plotka, podobno to nie Woo, lecz Cruise decydował co wyciąć (3), najwyraźniej chcąc być nie tylko gwiazdą, producentem i kaskaderem, ale również edytorem filmu - co samemu filmowi na dobre nie wyszło). Nic jednak, nawet pięknie gruchające gołębie, nie jest w stanie usprawiedliwić działającego w betonowym bunkrze wifi. Są w "Mission: Impossible II" rzeczy złe, które od biedy da się wyjaśnić przycięciem wizji reżyserskiej do formatu wymuszonego przez pojemnność pęcherzy widzów w kinie, ale bardzo zła gra aktorska do tego nie należy. A w tym filmie dobrze gra tylko Anthony Hopkins, który pojawia się doslownie na kilka minut jak plot tool z ramienia IMF. 

Osobiście musiałabym się zastanowić, czy gorzej grał Dougray Scott jako "zła kopia Ethana Hunta" czy Thandie Newton jako "love interest Ethana Hunta", ale jury Złotych Malin takich rozterek nie miało. Mnie osobiście żal jest Newton, która robiła, co mogła, ale jej rola była napisana beznadziejnie. Nyah, jako bardzo utalentowana złodziejka, powinna być interesującą postacią, ale przez większość czasu ekranowego jest tylko pretekstem do koguciej walki dwóch facetów, przy czym Sean Ambrose to taki "notice me senpai"... Nyah więc prostytuuje się dla swojej wielkiej miłości spotkanej tydzień wcześniej w Sewilli, co jest o tyle ciekawe, ze Ethan od początku serii (i w jej kolejnych odsłonach również) jest wyraźnie uzależniony od adrenaliny - ale Nyah motywują zyski z kradzieży (tę uniemożliwia jej Hunt). W filmie nie udaje się pokazać jej jako niezależnej postaci z własną motywacją, ba, śmiem twierdzić, że nigdy nie było to fabularną ambicją "M:I II". Nyah, a przede wszystkim jej ciało (por. w jaki sposób uprzedmiotawia ją Sean Ambrose) są tylko kolejnym polem walki pomiędzy bohaterem a antagonistą. To heroina z zupełnie innej bajki, z Dumasa może, a roli tak napisanej nie dało się dobrze zagrać.

Widoczny jest zamysł uwspółcześnienia serii (jak zrobiono to z Jamesem Bondem), pewnego odcięcia jej od korzeni rozumianych jako serial z lat 60-tych XX wieku, ale tego zamysłu nie udało się zrealizować do końca. O ile rozumiem, dlaczego pierwszy film ma taki klimat, jaki ma, o tyle drugiej części nie rozumiem wcale. Co zabawne, film zarobił na siebie i był nawet hitem (dla pewnej definicji hitu), ale zestarzał się niemiłosiernie; osobiście uważam, że trudno go oglądać bez bólu i zgrzytania zębami.

Ciekawostka: w 2000 roku Tom Cruise miał 38 lat.


This message will self-destruct in 5 seconds


Każda z obu poprzednich części, podobnie jak w przypadku przygód Jamesa Bonda, była "osobna". Takie były założenia: inna stylistyka i inny reżyser. Pewnie, był Ethan, Luther i reszta IMF, pewne catchphrases zaczerpnięte z serialu ("This message will self-destruct in 5 seconds"), podejrzewanie wszystkich o zdradę oraz powszechne maski, więc nigdy nie wiesz, czy Tom Cruise gra siebie czy kogoś innego, były stałe, ale ton, estetyka czy tempo akcji były zdecydowanie różne - tak jak sposób kręcenia czy użyta technologia.

I tu wchodzi J.J. Abrams (z Kurtzmanem i Orcim), cały na biało, i kręci jedyny film, który naprawdę mu wychodzi (por. "Star Trek" z 2009 roku w sposobie i tempie prowadzenia narracji), wskazując kierunek rozwoju (dla pewnej definicji rozwoju polegającej na zarabianiu coraz większej ilości dolarów) i fundując przy okazji całej serii soft reboot. Co, uznajmy, po 10 latach od pierwszej części już jej się należało. Jednak, tu zagram adwokata diabła, nadal rozmawiamy dopiero o 3 części, więc czy reboot był faktycznie konieczny? W każdym bądź razie główna zmiana wprowadzona w "Mission: Impossible III" (2006) polega na dodaniu Ethanowi żony (w tej roli Michelle Monaghan). Zastanawiam się, czy gdyby Abrams nie zaangażował się w "Super 8" i wrócił jako reżyser 4 części, Ethan nie miałby również dzieci, a cała seria nie skręciłaby w kierunku "Spy Kids"...

Tom Cruise ma 44 lata, ale to nie powstrzymuje go przed samodzielnym wykonywaniem numerów kaskaderskich. Po raz pierwszy pojawia się ulubieniec fanów, czyli Benji (w tej roli Simon Pegg) (jeśli Benji nie jest ulubieńcem fanów, nie wyprowadzajcie mnie proszę z błędu, jest to iluzja, w której, jako wielka fanka Simona Pegga, lubię tkwić). W trójce wszyscy szukają Rabbit's Foot, i to ciekawy zabieg, bo nikt nie wie, co to tak naprawdę jest, ani do czego służy: ani widzowie, ani Hunt, ani Benji - co w sumie ładnie pokazuje, że pewne rzeczy w filmach akcji są tylko pretekstem do szaleńczego biegania i wielkich wybuchów. Na plus jest Tom Cruise w sutannie w Watykanie, co jest bardzo śmieszne, bo Cruise spędził kiedyś rok w seminarium. Do tego w "Mission: Impossible III" pojawia się jakaś straszliwie potężna plejada gwiazd: Jonathan Rhys Meyers, Maggie Q, Billy Crudup, Laurence Fishbourne, Eddie Marsam i Aaron Paul.

Dla mnie osobiście jest to część, na której się bardzo dobrze bawiłam i której fabułę momentalnie zapomniałam; pamięć długotrwała przy tym smacznie spała. Jest to sprawnie nakręcony film, zawierający wszystkie elementy, które widzom się podobają. Głównemu bohaterowi dodaje wątek osobisty, jest też kompetentna postać kobieca nie będąca niczyim love interestem i znowu nie wiemy, kto jest kretem. Od tej pory również wszystkie filmy będą wyglądały podobnie: nie tylko wypuszczane w odstępach pomijalnych ze względu na zmiany zachodzące w rzeczywistym świecie, ale przede wszystkim znaleziono wreszcie przepis, magiczną formułę, na idealne kino akcji, czyli de facto maszynkę do produkcji dolarów dla studia. A skoro to działa, to czy jest sens coś zmieniać?


INTERLUDE - Kim jest Tom Cruise?

Aktor, producent, członek kościoła scjentologicznego, potrójny rozwodnik, pozywa sporo osób, między innymi za pomówienia o homoseksualizm. Jest blisko związany ze swoimi siostrami, nieco mniej z dziećmi (adpotowanymi i naturalnymi). Token nice guy w Hollywood. W młodości grał w filmach bardziej ambitnych, ucząc się produkcji od wielkich reżyserów, potem odkrył - albo mógł sobie pozwolić na aktywne eksplorowanie istniejącej od zawsze pasji - do filmów akcji i science fiction. Od czasu do czasu przyjmuje rólkę komediową ("Austin Powers", "Tropic Thunder", "Rock of Ages") i wyraźnie się wtedy dobrze bawi. Lubi serie filmowe: Mission Impossible, Jack Reacher, próbował rebootować "Mumię" - nie wyszło, potem nakręcił sequel "Top Gun". Na pewno ma szkielety w szafie, ale ma też najlepszych publicystów na świecie: fani wybaczają mu skakanie po kanapie u Oprah, umniejszanie roli psychiatrii jako gałęzi medycyny czy naprawdę niepokojące wypowiedzi byłych żon, które uważają, że jest w stanie porwać ich wspólne dzieci w celu konwersji na jedyną słuszną wiarę. Próbuje kontrolować każdy aspekt kręconych filmów, co czasem nie wychodzi owym filmom na dobre, ale też jest jednym z niewielu aktorów, których nazwisko może zagwarantować sukces finansowy produkcji na rynkach amerykańskim i chińskim.

Artur podrzucił mi na FB fantastyczny wideoesej o tym, kim naprawdę jest Ethan Hunt (KLIK). Ale równie ciekawym pytaniem jest: kim właściwie jest Tom Cruise? Bo wydaje się, że Tom Cruise, jakiego znamy, to po prostu kolejna rola Toma Cruise'a.


I remember Budapest differently


"Mission: Impossible - Ghost Protocol" (2011) to prawdopobnie, może z wyjątkiem części pierwszej, moja ulubiona odsłona serii. Dlaczego? Głównie dzięki Bradowi Birdowi na stołku reżysera. To jego debiut aktorski, do tej pory zajmował się animacjami (dzięki "Iniemamocnym" został wybrany do reżyserowania "M:I") - ale A113 się w filmie pojawia 😍. Osobiście uważam, że pewien wpływ na klimat filmu ma również zamiłowanie Birda do Zimnej Wojny (por. "Stalowy gigant"): mamy byłe kraje komunistycne (Węgry i Rosję), zagrożenie wojną nuklearną, pociski wystrzeliwane z łodzi podwodnych - a na dodatek wybucha Kreml. Mamy też epizodyczną rólkę rosyjskiego agenta, który ściga Hunta po całym świecie, wojskowe satelity i handlarzy bronią.

Tom Cruise ma 49 lat i wspina się po Burj Khalifa. Oczywiście samodzielnie, bo przecież uwielbia być własnym kaskaderem. Jeśli macie lęk wysokości (ja nie mam), to ten fragment może być ciężki do strawienia (dla mnie był; lęku wysokości, jak już wspomniałam, ale na wszelki wypadek powtórzę, nie mam, ale rozmawiamy o Burj Khalifa, najwyższym budynku świata).

Ziemia w tle nie została dodana przez Industrial Light&Magic. Ona tam po prostu jest.


Jednocześnie Bird zdaje się opowiadaną historię przedstawiać przez pryzmat bohaterów. I tak z czwórki agentów (Benji został agentem, zdał egzamin!) trójka ma dokładnie to samo backstory: zawiedli. Zawiódł Hunt, zawiódł Brandt, zawiodła Carter (agent Carter...), i ktoś zginął. Wymaga to chwili przyzwyczajenia od widza, pewnego dostosowania oczekiwań: owszem, znowu trzeba uratować świat za pomocą dziwnych akrobacji, ale motywacje są też osobiste. Jednak na końcu okazuje się, że zawiodła tylko Carter, co osobiście mi się podoba, bo to miłe równouprawnienie. Na szczęście dla agentki okazuje się, że wyrzuty sumienia można skutecznie uciszyć wykopaniem kogoś z okna, jakżeby inaczej, najwyższego budynku świata. W każdym bądź razie jest to zdecydowanie lepsza motywacja (zemsta) niż "młodsza siostra" z poprzedniej części.

Zmienił się też sam Hunt: już nie jest młodym bezczelnym agentem z głupim uśmiechem, który w pierwszej części tak chętnie prezentował Max, nie jest też mężem. Jest za to wyraźnie kimś, dla kogo nie istnieją rzeczy niemożliwe, gdy trzeba osiągnąć cel. Ethan Hunt nigdy nie przegrywa - co wspaniale zostanie wykorzystane w kolejnej części - ale nie uprzedzajmy faktów.

Bird wprowadza też skupienie na szczególe - mój ulubiony fragment to ten, gd Hunt wspina się w goglach, zapomina ich zdjąć, chowa je do kieszeni marynarki, ale wyjmuje ponownie w trakcie burzy piaskowej. To miłe, że gadżety nie znajdują się po prostu w kieszeniach bohaterów jak w torbie Hermiony, gdy są nagle potrzebne.

Nową postacią, która z widzami na chwilę zostanie, jest agent Brandt (Jeremy Renner). Brandt został wprowadzony z premedytacją, jako ewentualne zastępstwo Hunta, gdy Tom Cruise postanowi nie kręcić kolejnych filmów z serii, dlatego to Brandt (rymuje się z Hunt) skacze na linie w dół w ikonicznej scenie. Hahaha, dobry dowcip, Cruise nigdy nie przestanie kręcić tych filmów kręcić, prędzej zginie na planie. Założenie jest podobnie bez sensu jak zastąpienie Harrisona Forda Shią LeBeufem w roli Indiany Jonesa - tego się nie da zrobić. W dodatku, co widać wyraźnie w "Rogue Nation", czyli kolejnej odsłonie cyklu, Renner starzeje się szybciej niż Cruise. Porzucono już całkowicie pomysł, by każda kolejna część była inna - po Birdzie nastąpi (NA ZAWSZE) McQuarrie i tak zostanie na kolejne 4 części.

Ciekawostka: warto wyszukać w sieci tytuły utworów w OST Michaela Giacchino, bo są jak nazwy lakierów do paznokci - full of puns.

Pewne melodie brzmią lepiej na winylach

W linkowanym powyżej wideoeseju narrator kilkukrotnie wspomina o tym, że Hunt "przyssawa" się do pewnych ludzi (Luthera, moim zdaniem również Benjiego). Podobną cechę wydaje się przejawiać Tom Cruise (i rozumiem to, jeśli z kimś ci się dobrze pracuje, to czemu tego nie kontynuować najdłużej jak się da), więc od tej części, czyli "Mission: Impossible - Rogue Nation" (2015) reżyserować będzie Christopher McQuarrie. Scenarzystą też będzie McQuarrie - ale i sam Cruise, bo w sumie czemu nie? Jest już aktorem, producentem i kaskaderem, czasami edytorem, może być też scenarzystą, co da mu większą kontrolę nad końcowym efektem. Sam McQuarrie nie wziął się znikąd, współpracował z Cruisem już wielokrotnie: przy "Valkyrie", "Jacku Reacherze", "Edge of Tomorrow", "Mumii" oraz sequelu "Top Gun". Pasuje również idealnie do serii filmów szpiegowskich - nawet jeśli od tej formuły już dawno sama seria nie tyle odeszła, co zdryfowała w kierunku wskazanym przez rozwój Bonda - bo kiedyś napisał scenariusz do "Usual Suspects".

Nie jest to jedyna zmiana, bowiem "Rogue Nation" nakręcono częściowo za chińskie pieniądze. I to też w sumie rozumiem, w Pekinie jest dziewięć milionów rowerów (źródło: Katie Melua), a w całych Chinach 12 tysięcy sal kinowych (źródło: internet). Można tam zarobić mnóstwo dolarów. Czego nie rozumiem, to dlaczego rolę chińskiej aktorki zredukowano do 30 sekund na ekranie i dwóch wypowiedzianych zdań.

Wracając jednak do głównego wątku, czyli zmian w stosunku do poprzednich odsłon, Cruise ma 53 lata i sam wykonuje scenę kaskaderską na kadłubie Airbusa odrywającego się od pasa startowego. Doszedł do takiego momentu w karierze, że nikt nie jest mu w stanie tego zabronić, a w razie kontuzji po prostu zostaje wypłacone ogromne ubezpieczenie za przestój (taka sytuacja miała miejsce przy kręceniu kolejnej części). W dodatku w tej części nikt nie skakał z wysokości na linkach - małe rozczarowanko - tylko do dziury z wodą. Tu również skacze Cruise i pod wodą wstrzymuje oddech Cruise, a scena jest kręcona jak mastershot, a dopiero w edycji cięta dla zwiększenia napięcia. A szef kaskaderów wprost mówi, że pewnie, ktoś inny mógłby brać udział w scenach pościgów samochodowo-motocyklowych, ale lepszego kierowcy niż Cruise nie ma na planie. Tom osiągnął cel - został lepszym kaskaderem niż zawodowi kaskaderzy. Ba, postawił się również Disneyowi i wygrał w walce z ich prawnikami: bo widzicie, Disney miał zaplanowaną na 2015 premierę "Rogue One", a chociaż można, według zasad rynku, wypuszczać w niewielkim przedziale czasu filmy o tej samej tematyce (np. szpiegowskiej), to już podobne tytuły są obrazą nie do przyjęcia.

"Rogue Nation" nie jest filmem w żadnym wypadku oryginalnym. Podąża według schematu "utartego" przez J.J. Abramsa, może zawiera trochę wiecej humoru (Benji: "Join the IMF, see the world, on a monitor, in a closet!"), ale nadal jest jedna token woman w drużynie oraz agenci-mężczyzni, których widzowie znają i lubią. Wyjątkowe jest korzystanie z nawiązań do serialowego pierwowzoru, gdzie agenci często walczyli z The Syndicate. Ale "Rogue Nation" jest wyjątkowy przede wszystkim pod innym względem: wyraźnie bowiem wypowiada wojnę Bondowi o jego kawałek rynku. Coś, co od początku podejrzewałam, staje się faktem.

Po pierwsze więc, "Spectre", czyli czwarty film z Danielem Craigiem w roli Bonda, też ma premierę w 2015 roku. To może być przypadek (nie sądzę), bo 2015 po prostu obfitował w szpiegów na dużym ekranie, ale na przykład warto porównać scenę w Maroku, gdzie Ilsa Faust (Rebecca Ferguson) wychodzi z basenu w czarnym kostiumie kapielowym z analogiczną sceną z "Dra No" (1962) i jej nowoczesną iteracją w "Die Another Day" (2002), gdzie z morze w pomarańczowym kostiumie wychodzi Halle Berry w roli Jinx. Moim zdaniem shots fired, kolej na pana, panie Bond. Ale, ale, ja jeszcze nie skończyłam: w scenie aukcji w pałacu pod Oksfordem na parkingu wyraźnie widać srebrnego Astona Martina DB5. Oczywiście może to być po prostu ulubiony samochód brytyjskiego wywiadu, który gra ważną rolę w "Rogue Nation", ale ponownie, nie sądzę, by był to przypadek. Najciekawszy jest jednak motyw muzyczny w scenie, gdzy Ethan zbliża się do Tower do Benjiego i Ilsy i ucho dam sobie uciąć, że słyszałam już te dźwięki w piosence do "GoldenEye". Wisienką na torcie jest opera w Austrii jako pole walki ("Quantum of Solace", 2008) między agentami.

Film próbuje też zmienić status quo IMF (spoiler: ściema) oraz skapitalizować odsetki od dziwnych i zagrażających życiu zachowaniach Hunta w poprzednich odsłonach cyklu, co w sumie działa dość skutecznie jako narzędzie narracyjne, bo gdy widz może się przez chwilę nad tym zastanowić, to musi dojść do nieuniknionego wniosku, że Ethan Hunt jest człowiekiem szalonym, z tendencjami samobójczymi, uzależnionym od adreanaliny i wygranej oraz wybrańcem bogów, o ile ci istnieją. Oczywiście filmy ciężko pracują na to, by widz nie miał czasu się nad tym zastanowić w trakcie seansu, ale przecież wszyscy wychodzimy kiedyś z kina (przynajmniej mam taką nadzieję...)

I am the storm

Czy tylko ja znajduję "MI: Fallout" (2018) problematycznym filmem?

Na pierwszy rzut oka to super film akcji, gdzie bohater w końcu zyskuje wewnętrzne sumienie (a nie tylko Luthera) najwyraźniej oparte na niemożności rozróżnienia pomiędzy jeden a jeden milion - i ja to szanuję, dyskalkulia to poważne schorzenie, ale podobno kościół scjentologiczny może to wyleczyć... Szanuję również, że seria wreszcie postanawia domknąć definitywnie wątek żony Ethana, Julii, i że robi to w sposób satysfakcjonujący. Doceniam plan wywołania globalnego kryzysu poprzez odebranie wody pitnej najgęściej zaludnionemu obszarowi na świecie i w dodatku niestabilnemu politycznie. Doceniam nawiązania do poprzednich części, nawet tej pierwszej, omówienie na przykładzie skuteczności gumowych masek, teatr dla jednego widza (Nilsa Delbruuka), doceniam powrót Ilsy i nawet przygotowanie gruntu do jej bycia love interestem Ethana w dwóch kolejnych, planowanych odsłonach. Zachwycona jestem, że jedna z postaci jest córką Max - uwielbiałam Max! To, co Tom Cruise robi w ramach popisów kaskaderskich (z Cavillem), czyli skakanie z tlenem z samolotu i otwieranie spadochronu na niskiej wysokości wraz z łapaniem kogoś w powietrzu to jest majstersztyk; takoż cały fragment z helikopterami (przypominam, że Tom Cruise miał w trakcie premiery filmu ok. 56 lat) na samym końcu. Uwielbiam scenę walki w męskiej toalecie (podobno kręcono ją 4 tygodnie!), gdy Cavill przeładowuje pięści.

Ale są też minusy, zwłaszcza w edycji filmu, zbyt wielkie przeskoki. Na przykład, kto w końcu napisał manifest czytany na antenie? Dlaczego nikt się nie zorientował, że Walker należy do Apostołów? Kiedy Ilsa stała się częścią IMF - w Paryżu była przeciw nim, w Londynie już z nimi. Dlaczego White Widow nagle znika, by mignąć na końcu? Czemu pluton przechodzi z rąk do rąk poza ekranem?

Ale mój największy problem z "Falloutem" polega na tym, że jest to film przeładowany symboliką. Jest więc burza, raz w postaci Ethana, raz w postaci plot device (to w sumie zabawne, Walker atmosferyczniej burzy się wymyka - z pomocą Hunta, ale już nie może się wymknąć burzy w postaci Hunta). Jest to trochę śliskie, ale w sumie niech McQuarriemu będzie, w końcu do tej pory każdy reżyser interpretował Hunta na swój własny sposób. O wiele mniej entyzjastycznie jestem nastawiona do "ukrytego" religijnego (Apostołowie? srsly? Walker opisujący się sam jako anioł stróż? puh-lease!) motywu wiary, nadziei i miłości. Zwłaszcza, że element wiary został to zinterpretowany jako potrójny nuklearny atak na Watykan, Jerozolimę i Mekkę. Nadzieja to strategia, przynajmniej w świecie Ethana Hunta (co w sumie jest ciekawsze niż szczęście forsowane w poprzednich częściach, ale ja tej świętości Ethana nie czuję). I ta końcowa miłość, gdzie Ethan żegna się formalnie z Julią i wtedy  do namiotu wchodzi Ilsa. No ja was proszę. To zbyt dużo i zbyt mało subtelnie rozegrane, by mogło mi się spodobać.




Z drugiej strony nie każdy musi analizować tak szczegółowo filmy akcji jak ja...

And beyond...

Wiemy na pewno, że powstaną jeszcze dwa filmy z Ethanem Huntem (daty premier zostały ustalone na 2021 i 2022 (4), jak dożyjemy, to zobaczymy - Tom Cruise w 2022 będzie miał 60 lat). McQuarrie będzie reżyserował i biorąc pod uwagę jego wieloletnią współpracę z Cruisem, nie sądzę, by tutaj coś się zmieniło - więc na pewno zachowana zostanie ciągłość fabularna i stylistyczna. Wróci Ilsa (Ferguson), zatrudniono też Hayley Atwell (chociaż pewnie nie jako Agentkę Carter :D), Nicolasa Houlta, Pom Klementieff - to jakaś wielka próba podkupienia aktorów wystepujących w marvelowskich filmach - podobno wróci też Henry Czerny jako Kitteridge (z odległej pierwszej części). Nie wiadomo, czy wróci Renner jako Brandt, choć ma w umowie wpisany udział w jeszcze jednym z filmów serii, a skoro i tak postanowiono nakręcić film z aktorami z Marvela, to może powinien w ósmej części pojawić się w Tokio...

Czy obejrzę te filmy? Duh, wciągnęłam się, mimo niechęci do Toma Cruise'a. Zresztą po obejrzeniu w ciągu tygodnia wszystkich filmów z serii "Mission: Impossible" nie można Cruise'a nie szanować jako aktora. Jest w stanie zrobić wszystko, by zapewnić widzom rozrywkę na najwyższym poziomie, a że przy okazji realizuje własne ambicje zostania kaskaderem? Dwie pieczenie na jednym ogniu! Trzy, jeśli dołożymy zyski ze sprzedaży biletów.

Tak naprawdę jedynym poważnym powodem, dla którego prawdopodobnie nie powstanie więcej filmów spod szyldu "M:I" jest wiek Cruise'a i to, że jest tak zespolony z postrzeganiem serii, że niemożliwe jest jego zastąpienie kim innym. Gdzieś po drodze od roku 1996 do dziś zmienił się pomysł na serię, a jakiekolwiek szanse na stworzenie cinematic universe zostały zaprzepaszczone.

Ale może to i lepiej w ostatecznym rozrachunku.



(1) Opieram się tu na źródłach internetowych, nie widziałam ani jednego odcinka serialu.

(2) Jednakowoż rumour has it, ze John Wood był jednym reżyserem, którego o powrót nie poproszono, co dosyć wyraźnie przeciwstawia się założeniu, że każda część ma innego reżysera; ponadto najnowsze części są "dziećmi" Christophera McQuarriego.

(3) Dlatego też została w filmie scena wspinaczki skalnej bez asekuracji w Utah z samego początku filmu.

(4) Ze względu na epidemię Covid-19 zdjęcia przesunięto na wrzesień 2020. Nie jest to mało czasu, ponad rok do zaplnaowanej premiery kolejnego filmu i o ile Cruise znowu sobie czegoś nie złamie, nie powinno być zmian w harmonogramie. Osobnym problemem jest istnienie kin w 2021 roku...


Komentarze

  1. Rany, muszę zrobić rewatch Fallout, bo byliśmy na nim w kinie i omawialiśmy w Myszmaszu, ale wiele z tego o czym piszesz już nie pamiętam.

    Natomiast wspomnę jeszcze tylko, że przy M:I3 warto pamiętać o śp. Phillipie Seymourze Hoffmanie, który był tam fantastyczny (zarówno jako Davian jak i Hunt-jak-Davian).

    Also: M:I2 jest dla mnie guilty pleasure--włącznie ze zjechanym przez wszystkich soundtrackiem, coverem Limp Bizkit included (swoją drogą w Sewilli jest ładna scena z tangiem napisanym przez Zimmera i to tango do dziś często gra mi w głowie). Z drugiej strony winę za to ponosi kaseta z soundtrackiem, której przez rok słuchałam na Walkmanie idąc codziennie do oddalonego o parę przecznic liceum.
    Niemniej jest tam na OST-cie też piękne "Carnival" Tori Amos (którego nie mogę znaleźc na Spotify, co łamie mi serce).
    Tom Cruise wiszący na skale do taktów "Iko Iko" też jest dla mnie kultowy. Mam wrażenie, że to właśnie tam narodził się Cruise ryzykujący życiem w kaskaderskim popisie dla satysfakcji zarówno widowni jak i własnej :)

    Świetnie cię znów czytać. Missed you.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, Davian jest przerażający.

      Scena w Utah nie została wycięta w edycji filmu właśnie dlatego, że Cruise się uparł, więc owszem, zgadzam się z twoją oceną :D

      <3

      Usuń

Prześlij komentarz