Esensjo, ach, Esensjo! Śledzę twój rozwój prawie od samego początku, przykładnie biorę udział w organizowanych konkursach, czasami coś na twoich łamach nawet publikuję, przez lata wytrwale nominowałam cię do Śląkfy, aż wreszcie nagroda - dodam, że całkowicie zasłużenie - do ciebie trafiła. Krótko mówiąc, jestem twoją wierną fanką. Ale od czasu do czasu nawet ja nie wytrzymuję i wybucham, gdy czytam co poniektóre recenzje.
Na przykład tę, gdzie Mateusz Kowalski jeździ po trzeciej części "Transformersów" jak po łysej kobyle. Na szczęście internet jest jak jedna z poprawek do amerykańskiej konstytucji i gwarantuje mi wolność wypowiedzi, z której niniejszym korzystam.
Ale może zacznijmy od disklejmera: trylogię "Transformersów" wielbię, uważając, że każdy film, w którym wielkie roboty piorą się po mordach jest ze samej swojej definicji cudowny. Nie jestem, jak zwierz popkulturalny, hardkorowym fanem, bez bicia przyznaję się, że nie widziałam ani jednego odcinka serialu animowanego, a zabawki towarzyszące serii oglądałam tylko na półkach w Peweksie przy okazji kupowania klocków LEGO. Niemniej z każdego seansu wychodzę bardzo zadowolona, bo idę na film wiedząc dokładnie, czego mogę po nim oczekiwać.
Niestety recenzent Kowalski jest moim dokładnym przeciwieństwem w tej materii, co widać jak na dłoni już w pierwszym zdaniu:
Oglądając kolejną część „Transformers” można odnieść wrażenie, że reżyser postawił tym razem na rozbuchane efekty specjalne i jeszcze więcej gagów w nadziei, że widz nie zauważy nie klejącej się fabuły.Um, Michael Bay postawił na rozbuchane efekty specjalne? Toż to szok! Nikt się tego nie spodziewał po tym reżyserze, znanym z tak głęboko filozoficznych dzieł jak "Armageddon", "Pearl Harbor" czy "The Island". (Przepraszam za sarkazm, ale to film wyreżyserowany przez Baya - człowiek idzie na niego oczekując mnóstwa wybuchów). Ale czytajmy dalej.
Tytułem wyjaśnienia: naprawdę podobały mi się pierwsze dwie części serii. Druga, co prawda, była trochę słabsza od pierwszej, jednak Bayowi udało się stworzyć sequel, na którym widz nie dostaje szczękościsku oraz uczucia wstydu, że poszedł do kina na niby-bajkę o wielkich robotach i jeszcze większym łubudu, jakie organizują walcząc ze swoimi złymi braćmi.Ja chyba widziałam inny sequel. Druga instalacja "Transformersów" była całkowicie pozbawiona fabuły, gagi, które w pierwszej części były śmieszne (scena, w której wielkie roboty chowają się w ogrodzie przed rodzicami Sama - bezcenna!) stały się po prostu żenujące. Film widziałam w kinie dwa razy tylko i wyłącznie dla sceny, w której Bumblebee wyrywa Ravage'owi kręgosłup i do dziś nie mogę pojąć, jak teamowi scenarzystów Kurtzman/Orci udało się napisać taki gniot.
Niestety, fabularnie, film nie jest w stanie uciągnąć już pierwszych 30 minut,Pierwsze 30 minut jest absolutnie cudowną wariacją na temat "prawdziwych" powodów lądowania na Księżycu. Podobała mi się też historia Sama Witwicky'ego szukającego pracy na odpowiednim dla niego poziomie, zwłaszcza gdy jego szefem okazał się być John Malkovich w wersji zen, a kolegą z pracy Jack Black (który nawet nie jest wymieniany w napisach). Wisienką na torcie jest oczywiście Alan Tudyk w roli Dutcha - on i John Turturro tworzą duet na miarę Woostera i Jeevesa; osobiście wycięłabym rodziców Sama, którzy do historii nic nie wnoszą oprócz żenujących żartów. Poza tym naprawdę trudno mi pojąć zastrzeżenia co do fabuły trzeciej części, podczas gdy druga była jej zupełnie pozbawiona.
Niestety – nie bardzo ma się ochotę przeboleć fakt, iż fabuła nowej odsłony jest praktycznie kalką poprzedniej części. W skrócie: nad Ziemią znów gromadzą się czarne chmury w postaci spiskujących Decepticonów,Ale w tej części wreszcie okazuje się, że biedny, zmaltretowany w dwóch poprzednich częściach Megatron (który zaszyty w swojej afrykańskiej kryjówce przypomina mi pułkownika Kurtza) miał Plan. Ba, więcej powiem: Plan był doskonały, obliczony na długie lata i gdyby nie wścibski Witwicky, to cała ludzkość pracowałaby właśnie w pocie czoła nad odbudową Cybertronu. Poza tym, czego szanowny recenzent Kowalski oczekuje: że Decepticony nie będą spiskować? A czy nie warto wspomnieć o zdradzie Sentinela Prime'a (mówiącego głosem Leonarda Nimoya) i wynikającej z niej implikacjach, które w rezultacie doprowadzają Optimusa Prime'a do czynów godnych anarchistycznego terrorysty, a nie patetycznie przemawiającej ciężarówki, którą dotychczas był?
Pół wieku później Decepticoni próbują dostać się do statku, w czym przeszkodzić im chcą zasymilowane już na dobre Autoboty.Oookay. Moja definicja "asymilacji" nie ogranicza się do współpracy z tajną jednostką wojska w celu eliminowania zagrożeń dla amerykańskiej demokracji - z filmu dosyć wyraźnie wynikało, że ogół społeczeństwa o istnieniu wielkich robotów nie wie (scena, w której były agent Simmons udziela wywiadu telewizji i zostaje wyśmiany na antenie przez prowadzącego program).
Obok tego Sam próbuje znaleźć pracę, ułożyć sobie życie z niebezpiecznie przypominającą Joannę Krupę Carly (co, oczywiście, pakuje go tylko w kłopoty) i walczy z plagą dwóch zidiociałych, trącących Jar Jar Binksem, miniaturowych transformersów. Jakby tego było mało, przeżywa również kryzys relacji z Bumblebee, pierwszym Autobotem, którego poznał, a który to cały czas ma wyjazdy służbowe (jako że pobratymcy tego drugiego zgodzili się współpracować z armią Stanów Zjednoczonych). Efektem tego widz jest świadkiem całego przekroju dziwacznych scen – od batalistycznych, poprzez ucywilizowaną wersję „Gremliny atakują”, skończywszy na czymś w rodzaju zachowań a la stare, dobre małżeństwo."Dwa" to nie plaga. Dwa Autoboty to zdecydowanie nie plaga (której słownikowa definicja to "groźne, szerzące się zjawisko"), raczej uciążliwość, ale nie czepiajmy się słówek. Najważniejszą wiedzą, jaka wynoszę z tego fragmentu recenzji jest fakt, że Mateusz Kowalski shipuje pairing Sam/Bumblebee (nie on jeden, internet jest pełen fanfików...). Trochę mi przykro, że ja odebrałam akurat ten wątek w filmie inaczej: Sam i Bumblebee to kumple, nierozłączni w trakcie szkoły średniej i studiów, których drogi rozeszły się z uwagi na pracę tego drugiego i teraz trudno im znaleźć wspólny język. Historia jakich wiele, tyle że tutaj rozpisana na duet człowiek/robot, co dodaje jej pewnego oryginalnego smaczku.
Jak wygląda w praktyce realizacja scenariusza? Przede wszystkim – jest on pełen dłużyzn. Tak wywołanych niepotrzebnymi, miejscami kloacznymi gagami (jak choćby scena w łazience korporacyjnej), jak również batalistycznymi – rozciągniętymi chyba tylko po to, by widz mógł się rozkoszować całkiem sprawnie zrealizowaną konwersją do 3D.Akurat co do sceny w łazience, recenzent Kowalski ma 100% racji - trochę szkoda, że twórcy filmu najwyraźniej oszacowali potencjalną widownię jako tłum nastoletnich chłopców, dla których takie żarty są preferowaną formą humoru. Ale jak można się czepiać scen batalistycznych; zwłaszcza tej mającej miejsce w walącym się szklanym wieżowcu? Michael Bay przeszedł samego siebie. Gdy widz już myśli, że poziom adrenaliny we krwi nie może się podnieść, do akcji wkracza Optimus Prime otwierając ogień do
Co gorsza, film wręcz przeładowano tradycyjnymi amerykańskimi wartościami (rodzina, samodzielność, ojczyzna, patriotyzm)Wróćmy może jeszcze raz do fragmentu, w którym mówię, że jest to film Michaela Baya: od czasów "Twierdzy" powszechnie wiadomo, że akurat ten reżyser będzie zawsze gloryfikował bohaterstwo dzielnych żołnierzy walczących w obronie spokojnego i dostatniego życia przeciętnego mieszkańca amerykańskich przedmieść. Gdyby tego nie robił, uznałabym, że jest poważnie chory.
Optimus jest jeszcze bardziej nieznośny w swoim dydaktyzmiePowtórzę to jeszcze raz: jestem zachwycona zachowaniem Optimusa Prime'a w tym filmie, który nie tylko z zimną krwią zabija zdrajcę rodu, ale również bez zbędnych ceregieli wyrywa kręgosłup Megatronowi (moja ulubiona scena w "Dark of the Moon") mówiąc beznamiętnie, że czas zobaczyć, jak będzie mu się żyło bez nemezis. Dreszcze mi po plecach na samą myśl o tym zwrocie akcji przechodzą. Poza tym sceny dziejące się na Cybertronie również dają sporo do myślenia na temat pojęcia patriotyzmu oraz prawa do wolności. A co jeśli Autoboty to po prostu banda anarchistów?
Trudno bowiem wyratować film, w którym zwroty akcji są pretensjonalne i nielogiczne,Łatwo rzucać błotem, trudniej podać przykłady. A szkoda, bo chętnie podyskutowałabym na temat pretensjonalności i braku logiki.
Te i inne rozwiązania powodują, że z gromady maszyn zrobiła się grupa istot zbyt podobnych do ludzi, by można było odnieść wrażenie, że chodzi o coś więcej niż o zaprezentowanie feerii efektów specjalnych i zbiciu na tym kolejnych milionów.Przy tym zdaniu natomiast się zawieszam. Autor uważa, że roboty stały się zbyt podobne do ludzi, w związku z czym film stracił na wartości i stał się tylko kolejnym sposobem na zarobienie kupy kasy. Witamy w Hollywood, panie Kowalski; jeśli oczekuje pan głębi psychologicznej postaci, polecam polskie kino moralnego niepokoju, sponsorowane dotacjami rządowymi. Produkcje wielkich studiów filmowych są tworzone jako maszynki do robienia pieniędzy i trochę trudno się oburzać na wszechobecny komercjalizm, który mimo ciągle wszystko się sprzedaje. W ramach protestu sugeruję nie iść do kina na kolejny film o wielkich walczących robotach (będzie to, o ile mnie pamięć nie myli, "Real Steel" z Hugh Jackmanem).
No dobra, popastwiłam się i trochę mi lepiej. Na przyszłość jednak, droga Esensjo, może warto zlecić recenzowanie odpowiednich filmów odpowiednim ludziom? Inaczej dojdziemy do absurdów w stylu recenzji Pawła Felisa lub Jacka Szczerby z Wyborczej, którzy oglądają i recenzują filmy przygodowe tylko i wyłącznie z obowiązku. A przecież chodzi przede wszystkim o przyjemność!
Z poważaniem,
Rusty Angel
Choć wymieniony tu zwierz nie był zachwycony to jest zachwycony rozłożeniem rzeczywiście złej recenzji na czynniki pierwsze. Wiwat świadomość na jaki film się chodzi!
OdpowiedzUsuńJa się czuję trochę podle wyżywając się na Mateuszu Kowalskim, ale Esensja przyzwyczaiła mnie do wysokiego poziomu recenzji i trudno mi tolerować takie gnioty.
OdpowiedzUsuńDalej uważam, że jeździsz po misiu tutaj. Ale też jestem zdjęta zdumieniem, że są ludzie idący na film o wielkich metalowych robotach skarżący się, że to był film o wielkich metalowych robotach, w których głębia jest tak płytka jak rysy na drzwiach Optimusa Prime.
OdpowiedzUsuńJa nie w temacie, bo Transformersów nie oglądałem, ale chciałem napisać, że świetna skórka. Na serio bardzo mi się podoba. I super Rusty, że jednak się przekonałaś do jakiejś "ludzkiej" platformy blogowej ;-)
OdpowiedzUsuńCedro: wszystkie platformy blogowe mają swoje plusy i minusy (nawet blox, choć tam akurat przeważają minusy :D), przy czym nadal stoję na stanowisku, że nie ma drugiego engine'u blogowego, który by tak wspierał społeczność i ułatwiał kontakt ze znajomymi jak LJ; blogger jest milutki i w ogóle, ale czasami go nie ogarniam w jego wszystkich funkcjach i polegam na umiejętnościach Cydowej - no ale na LJ mam bloga od lat pięciu, a tu dopiero zaczynam.
OdpowiedzUsuńKiedyś zrobię konkurs z nagrodami, gdzie jedynym pytaniem będzie: czym tak naprawdę jest tło tego bloga. Tego nie wie nawet Cyd, więc może być zabawnie.
Zapominasz ze ja moge podejrzec w projektancie szablonow jak mnie za bardzo zainteresuje...
OdpowiedzUsuńMożesz. Ale to i tak ci nic nie da.
OdpowiedzUsuńJak nie, jak tak? Zobacze caly obraz tla, so...
OdpowiedzUsuńPolacy mają chyba problem z normalnym dyskutowaniem o popkulturze. Nawet jeśli ktoś lubi jakiś gatunek np. fantastykę to i tak często nie zostawia suchej nitki na np. kryminale czy romansie. Do takich odbiorców zaliczam niektórych recenzentów Esensji. To co czasem wypisują woła o pomstę do nieba.
OdpowiedzUsuńA co do "Transformersów" to aż sama sobie się dziwię, że nie obejrzałam żadnego z trzech filmów. W dzieciństwie błam zagorzałą fanką serialu animowanego o_0
Miho
Miho, idź koniecznie oglądać - dwa pierwsze wyszły w ostatniej kolekcji SF DVD, nie pamiętam, z jakiej konkretnie gazety, a trzecia jest nadal w kinach. To świetna rozrywka na lato, zupełnie nie trzeba przy tych filmach myśleć, bo są proste jak konstrukcja cepa.
OdpowiedzUsuń