Zemsta kosztuje pięć fenigów

Czyli o "X-Men: Pierwsza klasa" bez streszczenia fabuły, ale za to ze spoilerami. Bo ja chyba inaczej nie potrafię. Znaczy może i potrafię, ale wtedy jest nudno. Co wcale nie znaczy, że teraz będzie interesująco. Już się zamykam i przechodzę do recenzji.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam trailery do "X-Men: Pierwsza klasa", nawet nie poczułam się zbyt rozczarowana; były nudne i pozbawione ikry, co dla mnie oznaczało, że mogę odpuścić sobie oglądanie filmu, zwłaszcza, że z całej serii lubię tylko "Wolverine'a" - choć wśród fanów jest to zdaje się odosobniona preferencja. Na szczęście obserwowanie blogosfery czasem popłaca i gdy po premierze tumblr oszalał, postanowiłam sprawdzić, czym właściwie ci wszyscy ludzie się tak emocjonują.


Charles ćwiczy gesty w celu odzyskania Czarnej Perły.

Film opowiada historię założenia przez profesora Charlesa Xaviera (James McAvoy) Szkoły dla Utalentowanej Młodzieży oraz pierwszych mutantów, którzy znaleźli w niej azyl; historię alternatywną w stosunku do czterech pozostałych filmów, co akurat w universum Marvela niczym nowym nie jest, a jednocześnie dziejącą się w latach 60-tych XX wieku, więc będącą zarówno prequelem i rebootem (wskazuje na to np. scena, w której Xavier traci czucie w nogach lub fakt, że poznajemy Alexa Summersa, ale nie jego starszego brata Scotta). Łudzę się, że powodem takiej decyzji była chęć naprawienia przez twórców błędów popełnionych w trylogii (o czym szerzej poniżej), ale oczywiście chodziło o pieniądze ze sprzedaży nowego merchandisingu (np. figurek w nowych strojach) - nie od dziś wiadomo, że wpływy z kin i DVD w przypadku ekranizacji komiksów stanowią tylko część zysków. Jakiekolwiek by motywacje nie powodowały twórcami, fani otrzymali prawdziwy kąsek, fabułę świeżą i pełną ciekawych bohaterów. Mam tu na myśli nie tylko mutantów z pierwszej klasy, ale również ich przeciwników, z demonicznym Sebastianem Shawem (Kevin Bacon) na czele, którzy może i nie wypowiadają tylu kwestii, ale za to wydają się być zdecydowanie bardziej interesujący. Trochę szkoda, że produkcja jest do bólu amerykańska i oczywiście garstka ledwo co przeszkolonych do walki, niezdarnych nastolatków w ostatecznym rozrachunku pokonuje doświadczonych, dorosłych i pewnych swoich mocy mutantów.


Oprócz historii założenia Szkoły obserwujemy również drogę, jaką przebył Magneto (Michael Fassbender) do bycia villainem (lub jak sam mówi, potworem Frankensteina), dzięki czemu lepiej rozumiemy jego motywacje. Jego doświadczenia z obozu, eksperymenty prowadzone na nim przez Shawa, a przede wszystkim śmierć matki nie pozwalają mu na inny światopogląd, a zwarte szeregi flot amerykańskiej i radzieckiej w walce przeciwko grupce mutantów na kubańskiej plaży tylko go w słuszności jego decyzji utwierdzają: ludzie i mutanci nie są w stanie ze sobą koegzystować i oczywistym jest, że ci drudzy jako ewolucyjnie lepsi powinni odziedziczyć Ziemię. Słomką, która łamie grzbiet wielbłąda i ostatecznie przepycha go na stronę "tych złych" jest jednak odepchnięcie przez Charlesa, oficjalne i głośne uznanie, że ich cele są nie tyle rozbieżne, co przeciwstawne - ale ta dychotomia została już ustalona w komiksach oraz była eksplorowana w trylogii filmowej. Wydaje się również, że za takim, a nie innym zachowaniem Xaviera stały przede wszystkim różne reakcje Moiry (przyjęcie winy na siebie) i Erika (obwinianie Moiry) na jego postrzelenie - chyba właśnie ona przeważyła szalę na niekorzyść Magneto i sprawiło, że Xavier mimo wszystko się go wyparł.

Trzeba uczciwie przyznać, że jest to mocne zakończenie najmocniejszego wątku filmu, czyli przyjaźni pomiędzy Erikiem i Charlesem. Przyjaźni raczej niełatwej, ale widać wyraźnie, że szczerej z obu stron; przy czym wydaje się, że Erik, bardziej doświadczony przez życie, jest świadomy jej nietrwałości, podczas gdy wychowany w pewnej izolacji od świata (zapewnianej przez rodzinną fortunę) Charles tkwi w nieświadomości, która wynika częściowo z jego arogancji. McAvoy doskonale pokazał to na ekranie, czym ostatecznie przekonał mnie, że jest dobrym aktorem; sposób, w jaki traktuje z góry nie tylko Erika, ale również Raven, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, jest absolutnie mistrzowski i sprawia, że jego postać trudno bezwarunkowo polubić. Nie jest bohaterem idealnym, widać, że musi przebyć długą drogą, by stać się Profesorem X, mentorem dla pokoleń mutantów, a nie tylko absolwentem Oksfordu podrywającym kobiety w barze na jeden wyświechtany od ciągłego użycia tekst.


Oprócz interesującej fabuły największym usprawnieniem w stosunku do oryginalnej trylogii jest psychologiczna motywacja postaci - ręka w górę, kto uważał, że dylematy Scotta Summersa czy próbujący radzić samotnie ze swoimi problemami Logan są choć minimalnie interesujący. W najnowszej ekranizacji X-Menów ciekawie został poprowadzony wszechobecny chyba w amerykańskiej kinematografii motyw akceptacji samego siebie, tutaj reprezentowany przez postać Raven (późniejsza Mystique, grana przez Jennifer Lawrence) oraz Hanka McCoya - Bestii (Nicolas Hoult). Oboje chcą pozbyć się swoich widocznych cech mutacji, by lepiej pasować do społeczeństwa oceniającego ludzi po wyglądzie, ale tylko ona uczy się pełnej akceptacji swojej osoby we wszystkich jej aspektach, co skutkuje ostatecznie jej dołączeniem do grupy Magneto, gdzie może być w pełni sobą. Hank natomiast zostaje "ukarany" przez próbę zmiany swojego wyglądu - teraz już nie jest w stanie zataić, że doktor Jekyll ukrywa w sobie pana Hyde'a.


Najsłabszą postacią jest Moira MacTaggert - przejście od lekarza do agentki CIA nie wyszło jej na dobre, a jej osobowość (a raczej jej brak, może oprócz sceny, w której wchodzi do prywatnego klubu w Las Vegas ubrana tylko w bieliznę) zupełnie nie jest widoczna na ekranie. Jest to postać po prostu mdła; najwyraźniej i w tak mocnej obsadzie musi się znaleźć ktoś słabszy.

Co oprócz tego sprawia, że fangirluję ten film? Intensywnie błękitne oczęta McAvoya oraz jego czasem słyszalny szkocki akcent. Rekini uśmiech Fassbendera. January Jones, która "wymiata" jako Emma Frost - ta kobieta urodziła się, by występować w kostiumach retro. Mundur Azazela, uzupełniony kapitańską czapką. Sekwencje treningu młodych mutantów, gdzie humorystyczne akcenty doprawione są sporą dozą smutku. Oficer polityczny na radzieckim okręcie - mała rólka, a cieszy oddaniem realiów zimnej wojny. Iskrzenie pomiędzy Charlesem a Erikiem. Kevin Bacon mówiący po niemiecku. Kevin Bacon mówiący po rosyjsku. Michael Fassbender mówiący po francusku. Historia hełmu Magneto (choć zastanawiam się, kto wpadł na pomysł pomalowania go na różowo...). Genialne napisy końcowe z helissą DNA animowaną w stylu lat 60-tych. Wnętrza z tego okresu, łącznie z wpuszczonymi w podłogę kanapami na planie koła. Doskonała muzyka.

Pewnie, że film nie jest pozbawiony wad, ma dziury fabularne jak stąd do Damaszku, ale jednocześnie podczas obu seansów nie nudziłam się ani przez chwilę, co jest chyba największym komplementem dla filmu akcji. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza fanom ekranizacji komiksów.

X-Men: Pierwsza Klasa (2011)

Reżyser: Matthew Vaughn
Scenariusz: Ashley Miller, Zack Stentz, Jane Goldman, Matthew Vaughn, Sheldon Turner, Bryan Singer
Gwiazdy: James McAvoy, Michael Fassbender
Więcej informacji: IMDB
Zwiastun: 1

Komentarze

  1. Cóż moim zdaniem X-men first class to świetny przykład jak można sobie poradzić z faktem, że trzeba kręcić dalej a poprzednia seria już się nie nadaje. Zgadzam się z większością uwag. Muszę dodać że dla mnie olbrzymią wartością dodaną była jednak gra Fassenbendera - gdyby nie był tak dobry w byciu niejednoznacznym złym mogło by się źle skończyć a tak jego Magneto jest w sumie najciekawszy. A co do kolorów - ty się zastanawiasz nad różowym kaskiem ja nad jakąś olbrzymią słabością Magneto do koloru niebieskiego ;)
    Nie mniej moim zdaniem bardzo po filmie widać że na pokład serii wrócił Bryan Singer- nawet jeśli nie jako reżyser.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ps: A ten gest Xaviera od razu skojarzył mi się z Piratami - cieszę się że nie tylko ja mam taki popkulturalny mózg;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój mózg od czasu do czasu usiłuje mnie zabić za pomocą swoich skojarzeń - bałam się, że nikt nie załapie dowcipu, bo jest za bardzo niszowy, miło wiedzieć, że jednak się nie zmarnował.

    Ach, scena w hotelu w Genewie, gdy Erik siedzi na tle zimnobłękitnej ściany, w jego własnych słowach: "Perfection". Ale co do gry Fassbendera, hm, czasami miałam wrażenie, że nie do końca traktuje udział w tym filmie serio. Chociaż może to taka jego maniera - jego postać w Inglorious Basterds również była lekko przerysowana.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po tej recenzji natychmiast poleciałam oglądać film i mogę powiedzieć tyle: to jest oficjalnie pierwszy film, w którym Profesor Xavier wzbudził we mnie choćby odrobinę sympatii. A recenzja super, i film też super, tak poza tym :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hm, mnie Xavier ani grzał, ani ziębił do tej pory, a tutaj jest ludzki i chyba najbardziej mi się ta jego nieświadoma arogancja podoba. Cieszę się, ze udało mi się cię zachęcić do obejrzenia filmu (i nawet napisania recenzji, właśnie ją czytam), bo uważam, że warto. Tak samo Wolverine'a.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz