Rango albo pochwała pustyni

Lubię animowane filmy. Więcej powiem: lubię animowane filmy, a najbardziej te o zwierzątkach. Obie części "Madagaskaru" oraz pierwszą "Kung Fu Pandę" mogę oglądać właściwie w kółko - i nie sądzę, by kiedykolwiek mi się znudziły. Dlatego też pierwszy trailer do "Rango" wprawił mnie w euforię - film Gore'a Verbinskiego (przede wszystkim trylogia "Piraci z Karaibów"), gdzie postać tytułowego kameleona dubbinguje Johnny Depp - czegóż jeszcze więcej chcieć od filmu animowanego o zwierzątkach? :D


Policz kaktusy na obrazku.

Wieść gminna niesie, że Verbinski chciał zrobić łatwy, miły i przyjemny film, by odpocząć od rozmachu "Piratów"; trochę to naiwne z jego strony, bo nawet ja wiem, że filmy animowane wymagają ogromnych nakładów pracy. Rysownicy mają pewnie już teraz łatwiej z uwagi na powszechnie używane komputery (ale za to muszą generować postacie trójwymiarowe i renderować futro czy inne włosy - inaczej, ale z pewnością nie łatwiej - C.), ale reżyser nadal musi się napocić, by efekt końcowy odpowiadał jego wyobrażeniom. Trzeba się tez przyłożyć do dubbingu, zwłaszcza jeśli główny aktor może poświęcić na podkładanie swojego głosu tylko kilka dni, bo akurat kręci kolejny film. Z tych i pewnie innych powodów premiera "Rango" była odkładana w czasie. Czy warto więc było na ten film czekać?

Zdecydowanie tak.

Krótkie wprowadzenie do fabuły: na drodze szybkiego ruchu przecinającej pustynię Mojave z samochodu wypada mieszkający w na co dzień w przytulnym terrarium kameleon. Cudem tylko uniknąwszy przejechania (ta sztuczka nie udała się np. pancernikowi o imieniu Roadkill - ale jemu chyba nawet to nie przeszkadzało...), kieruje się ku miasteczku o wdzięcznej nazwie Dirt w poszukiwaniu wody. Po dotarciu na miejsce zupełnym przypadkiem zostaje nowym szeryfem; jego pierwszym zadaniem w nowej pracy jest utrzymanie pokoju wśród mieszkańców, którzy właśnie dowiadują się, że rezerwy cennej, życiodajnej wody są na wyczerpaniu. Jednak to tylko czubek góry lodowej - okazuje się bowiem, że intryga sięga głębiej, a wyschnięte studnie wcale nie są skutkiem działalności plemienia kretów. Czy Rango zdoła odkryć prawdę, nim w miasteczku pojawi grzechotnik-rewolwerowiec?

Chór jak w greckiej tragedii - ostatnio widziałam coś takiego u Woody'ego Allena.

Fabularnie "Rango" jest więc historią jakich wiele. Przychodzi mi na myśl, w ramach porównania, inny para-western, czyli "City Slickers" z Billym Crystalem, gdzie bohaterowie w pewnym momencie muszą się przeprawić w deszczu przez wezbraną rzekę. W "Rango" rzeki nie ma, jest za to przecinająca pustynię droga ekspresowa, która służy w gruncie rzeczy do pokazania tego samego: przemiany głównego bohatera z słabowitego mieszczucha w prawdziwego kowboja - takiego, co to odjeżdża w stronę zachodzącego słońca po pokonaniu bandy złoczyńców za pomocą jednej kuli. Siła "Rango" leży w drobnych smaczkach (o czym więcej w późniejszej części recenzji), którymi doprawiono główną - i zarazem jedyną - linię fabularną.

Animacja stoi na wysokim poziomie. Twórcy wyciągnęli z mocy komputerów wszystko co się da i zarówno tła, jak i postaci wyglądają bardzo realistycznie. "Rango" nie stara się przetworzyć rzeczywistości w krzywym zwierciadle stylizacji, jak robi to np. "Madagaskar"; raczej stara się odwzorować istniejące rzeczy z jak największą dokładnością. Już w trailerze scena wejścia Rango do saloonu była absolutnie genialna - cienie, futerka i kaprawe oczka pustynnych zwierzątek, a wszystko to pokryte cienką warstwą pustynnego pyłu. Równie rewelacyjnie animowana jest woda: czasami zamulona, a czasami krystalicznie czysta - aż chce się jej napić.

You cannot simply walk into Mordor...

Prawdziwym majstersztykiem animacji jest jednak pustynia - trudno co prawda powiedzieć, która konkretnie, bo ze względu na obecność Las Vegas wynikałoby, że jest to Mojave, natomiast roślinność wskazuje na Nevadę (owszem, jestem czepialska, dlaczego pytacie?). Widok pustyni za dnia sprawia, że najlepiej oglądać film ze szklanką wody w ręku - gwarantuję, że zachce wam się pić na widok spalonej żarem słońca ziemi. Oddano z pietyzmem każdy krzaczek, kamień i stworzenia, które w ten lub inny sposób przystosowały się do życia w dramatycznie niesprzyjających warunkach. Jednak tym, co tak naprawdę zapiera dech w piersiach, jest sekwencja, w której Rango wędruje po pustyni nocą - oglądałam ją już mnóstwo razy i zawsze mnie zachwyca tym, jak świetnie dobrano muzykę do obrazu i jak silne emocje potrafi wywołać.

Za fascynację pustyniami obwiniam Antoine'a de Saint Exupery'ego, a konkretnie jedno z opowiadań ze zbioru "Ziemia, planeta ludzi". Mam tu na myśli semi-biograficzny opis rozbicia się na Saharze. Saint Exupery pilotował samoloty w północnej Afryce, często latając w nocy nad pustynią. Swoje doświadczenia wykorzystał w książce, którą czytałam będąc w podatnym na wpływy wieku. Od tego czasu jednym z moich życiowych marzeń jest zamieszkać po przejściu na emeryturę gdzieś w okolicach Albuquerque, gdzie dni są gorące, z ostrym światłem słońca, a noce zimne; w takich miejscach człowiek docenia każdy kwitnący kwiat, podziwiając jego determinację.

Saint Exupery jest też odpowiedzialny za moją fascynację Patagonią ("Nocny lot"), ale o tym może innym razem...

Czy was też ten obrazek lekko wyprowadza z równowagi czterema wytrzeszczonymi gałkami ocznymi?

Rango, z głosem Johnny'ego Deppa, jest gwiazdą filmu, ale pozostali bohaterowie również nie pozostają w tyle. Isla Fisher podkładająca głos pod Beans przyprawiła mnie o niemałą frustrację, ponieważ przez większość czasu nie rozumiałam nic z wypowiadanych przez nią kwestii - laska mówi z potwornym akcentem rodem z Dzikiego Zachodu, przeciągając samogłoski do granic możliwości. Alfred Molina w roli mądrego pancernika Roadkilla to przy niej bułka z masłem, takoż grzechotnik Jake, w którego wcielił się Bill Nighy, jeden z moich ulubionych brytyjskich aktorów. Z kronikarskiego obowiązku muszę jednak wspomnieć o pewnym nietrafionym wyborze, czyli Timothym Olyphancie w roli Ducha Zachodu - jest to postać wzorowana na Clincie Eastwoodzie, co jest oczywiste dla każdego, kto spojrzy na jego ukrytą pod szerokim rondem kapelusza, pooraną wiatrem i słońcem twarz (gdyby się jednak widz tego nie domyślił, w koszu jego meleksa znajdują się cztery figurki Oscarów - ot, taki drobny smaczek...). Głos Olyphanta jednak w żadnym stopniu nie oddaje ducha tej postaci, jest zbyt miałki i ugładzony. Jest to jednak jedyna wpadka w rewelacyjnej obsadzie.

Chciałabym również wspomnieć o plemieniu kretów jako metaforze Indian Pueblo - choć tylko w przelocie. Poprawność polityczna niestety sprawiła, że pewne tradycyjne elementy westernów - czyli źli, skalpujący osadników i porywający ich kobiety Indianie - musieli zostać zastąpieni czymś innym. Tak jak w "Kowbojach i obcych" to właśnie kosmici pełnią rolę zamiennika, tak w "Rango" rola ta przypadła kretom - choć tutaj akurat nikt nie starał się przesadnie ukryć nawiązania i jest ono dość oczywiste.

Nieładnie jest pokazywać palcem, bo ktoś go może nam odstrzelić.

Mam jednak problem z "Rango", jakiego nie miałam ani z "Kung Fu Pandą", ani z "Madagaskarem". Otóż w opisywanym przeze mnie filmie występują dwa rodzaje zwierzątek: te, które są bohaterami historii, antropomorficznymi uosobieniami pewnych typowych na Dzikim Zachodzie ról oraz takie, które pozostały zwierzętami - brak natomiast jakiekolwiek wyjaśnienia, dlaczego tak jest. Może i się czepiam, ale przeszkadza mi to w ogólnym odbiorze filmu. Istnieje co prawda teoria, że mieszkańcy Dirtu zostali skażeni wodą (z bromem...) i dlatego zaczęli przypominać ludzi bardziej niż ich pustynni pobratymcy, ale nadal nie wyjaśnia to paru elementów fabuły. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi rozwiązania twórców przygód Poo (czyli cały świat jest zamieszkany przez zwierzątka) lub Aleksa i spółki (czyli zwierzęta może i przypominają neurotycznych nowojorczyków z zachowania, ale w zetknięciu z ludźmi nadal są dzikimi bestiami), bo pokazują spójność konstrukcji świata przedstawionego.

Egzystencjalne problemy Rango dorównują tym Hamleta - kameleon jest zresztą aktorem, może nie szekspirowskim, ale poziom skomplikowania jego wymyślonych fabuł porównywalny jest z tym z co niektórych komedii angielskiego barda - lub każdej szanującej się telenoweli... Sam fakt, iż kameleon, stworzenie potrafiące idealnie dostosować się do otoczenia, para się aktorstwem jest cudownie oryginalny i wielopoziomowo znaczący, zwłaszcza że w filmie znajdują się sceny, które Depp już kiedyś zagrał - chociaż jako inna postać.

"No man can walk out on his own story" - co nie znaczy, że Rango nie będzie próbował rzucić pracy...

Wspomniałam o realizmie filmu, ale muszę jeszcze kilka słów napisać o czymś, co roboczo i na własny użytek nazwałam "acid trip sequences" - czyli sceny, w których główny bohater halucynuje. Przypominają one kropka w kropkę sceny z końca świata w trzeciej części "Piratów z Karaibów", gdzie wylądował kapitan Jack po połknięciu go przez krakena. Verbinski umieścił nawet w filmie pustynną wersję moich ulubionych kamiennych krabów! Trudno jednak wyobrazić mi sobie, że akurat ten fragment filmu będzie zrozumiały dla dzieci - "Rango" nie jest filmem dla całej rodziny.

W żadnym wypadku nie jest to film dla dzieci - nawet w podstawowej swej warstwie film ich nie zainteresuje; nie wyłapią nawiązań do kultowych westernów (oraz filmów z Johnnym Deppem), typowych motywów, dwuznaczności oraz innych smaczków, nie zrozumieją tragicznej w gruncie rzeczy historii kameleona, który nic w życiu nie osiągnął, bo jego jedynym talentem jest imitowanie innych. W tym upatruję klęski tego filmu w polskich kinach - mimo późnych godzin seansów rodzice uparcie zabierali na niego swoje pociechy. Tymczasem na świecie "Rango" stał się kasowym sukcesem, co dziwnym nie jest - bo jest to po prostu kawał dobrego kina.



P.S. Czy powinnam po raz kolejny tłumaczyć się z częstotliwości notek? W życiu każdego bloggera przychodzi taki moment, gdy świat rzeczywisty wyciąga go swoimi lepkimi mackami z wirtuala, prawda?

Więc to mi się nie przydarzyło. Praca, do której wróciłam we wrześniu, jest co prawda absorbująca, ale nie aż tak bardzo, bym nie miała wolnego czasu na tracenie w czeluściach internetu. Po prostu więcej w siebie wchłaniam niż tworzę i chwilowo bardzo mi to odpowiada.

Rango (2011)
Reżyser: Gore Verbinski
Scenariusz: John Logan, Gore Verbinski i James Ward Byrkit
Gwiazdy: Johnny Depp, Isla Fisher, Abigail Breslin, Alfred Molina, Bill Nighy
Więcej informacji: IMDB
Zwiastun: 1

Komentarze

  1. Może zacznijmy publikować posty połączone z np. dwóch zaczętych recenzji- ja mogłabym połączyć społeczną Soldiers Girl z Kalmarami Mievila...

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, to brzmi jak gotowanie ośmiornicy z dżemem truskawkowym... Czyli okropnie. Może zostawmy takie pomysły na 1 kwietnia?

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha, "gotowanie ośmiornicy z dżemem truskawkowym", cudo:]
    A teraz odniosę się do wpisu:) Też uwielbiam "Madagaskary" i przygody pandy. Do tego uwielbiam Deppa i Nighy'ego. I wszelkie drobne, filmowe smaczki. Dlatego "Rango" to chyba coś dla mnie. Tylko kiedy ja to wszystko obejrzę?...

    OdpowiedzUsuń
  4. @milvanna

    Po nocach oglądaj, sen nie jest ci potrzebny. :D A tak serio, to czasem łatwiej przeczytać książkę w ukradzionych fragmentach, czyli na raty, niż w ten sposób obejrzeć film. Mniej więcej 1/4 moich DVD nie została przeze mnie obejrzana po zakupie - bo nie miałam na to czasu. Ale "Rango" warto obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Co się stało z recenzją Postrachu? Lubiłam dyskusję pod nią. Rango jakoś mi umyka. Przegapiłam w kinie i od tamtego czasu nie mogę się zebrać by obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  6. Rusty, święte słowa, po co mi sen? Strata czasu;) Masz rację z czytaniem i oglądaniem na raty. Kiedy odkładam książkę, wracam do niej po jakimś czasie i na ogół pamiętam, o czym czytałam wcześniej. Z filmami mam tak zdecydowanie rzadziej;)

    OdpowiedzUsuń
  7. @zwierz
    Sama nie wiem co się z recenzją Fright Night stało, bo nie przypominam sobie zapisywania jej jako szkicu roboczego :P Ale już wróciła so endżoj.

    Z Rango mam identycznie jak zwierz - do kina chciałam bardzo bardzo, ale nie dotarłam, chociaż planuję kiedyś obejrzeć (nie z Rusty, bo ona w czasie oglądania opowiada sceny z filmu zanim się zdarzą).

    @milvanna, Rusty
    Czytanie na rady buuuu, tylko w przypadku jeżeli jest to książka do której wracam n-ty raz (kiedy książka mi się podoba, to na wstępie ją 2-3 razy czytam, a potem więcej i więcej). Seriale też wolę oglądać po 16 godzin z rzędu :P

    I Alx pisząca, że można ograniczyć sen? Kto cię podmienił?

    OdpowiedzUsuń
  8. Wiadomo, ja też wolę wszystko teraz i już, ale nie da się czasami. Niestety:) I łatwiej mi wrócić do tego samego momentu książki niż filmu:)

    OdpowiedzUsuń
  9. @czytanie na raty

    Czytanie książek "na raz" odeszło wraz z ukończeniem szkoły średniej, czyli ponad dekadę temu, z uwagi na inne, bardziej pochłaniające mój czas zajęcia.

    @rzekome opowiadanie przeze mnie scen

    Potwarz! Jak śmiesz rzucać takie oszczerstwa! Wcale tak nie robię!

    @sen

    Przecież ja sobie snu nie ograniczę - inni mogą. Choć ja ostatnio też go mniej potrzebuję...

    OdpowiedzUsuń
  10. Popieram - czytanie na raty się sprawdza, ale najlepiej książek już znanych. Oglądanie filmów na raty jest możliwe, choć męczące. Oglądanie w ten sposób serialu (zwłaszcza starego, gdzie łatwo jest uzyskać dostęp do całości) jest praktycznie niemożliwe. A przynajmniej ja tak nie mogę, bo jak już zrobię sobie zbyt długą pauzę, to a) trudno mi do serialu wrócić, b) zwykle nie pamiętam co się działo. A wierzcie mi - gdy utknie się w połowie szóstego sezonu "Dawson's Creek" naprawdę nie ma się ochoty robić powtórki z tego co było wcześniej, żeby sobie przypomnieć :/

    Also: Rango widziałam raz, ale popieram cały wpis Rusty. Zwłaszcza odnośnie zajebistości nawiązań i jakości futerek/piórek.

    OdpowiedzUsuń
  11. He he, jak tam mam z piątym sezonem B5 - za cholerę nie umiem go skończyć.

    OdpowiedzUsuń
  12. Ja Dawson's odrabiałam dawno, ale pauzę pomiędzy odcinkami miałam tak z półroczną. Teraz utykam co chwila przy BSG :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz