Supercalifragilisticexpialidocious

Scena jak z Mieville'a...
 Jeden z nekrologów Diany Wynne Jones przytacza dwa przykłady pisarzy dla dzieci (Artur Ransome i Beatrix Potter), którzy mimo tworzenia cudownych opowieści wcale nie byli miłymi ludźmi. Do tego niechlubnego grona należy zaliczyć również P.L.Travers, autorkę książek o Mary Poppins, pierwszej super-niani. Sława tej postaci - głównie dzięki filmowi Disneya z 1964 roku - dawno wykracza już poza serię książek; niewiele osób zdaje zaś sobie sprawę, że oryginalnie Mary nie była miła i sympatyczna. Podobnie zresztą jak jej twórczyni. Do jej znanych szerokiej opinii publicznej żądań przy ekranizacji dodać można np. fakt, że w wieku średnim zaadoptowała chłopca, który miał brata bliźniaka, i wywiozła go z Irlandii - rodzeństwo spotkało się ponownie dopiero po osiągnięciu dorosłości.

Dziś jednak nie będę pisać o książkach (które polecam), ale o ekranizacji Walta Disneya, czyli najbardziej kasowym filmem tej wytwórni. Od premiery zarobił on grube miliony, ale niewiele osób wie, jak niewiele brakowało, by filmu nigdy nie nakręcono. Disney próbował kupić prawa od P.L. Travers już w roku 1938, ale autorka twardo odmawiała uważając, że jej opowieści nie da się wiernie zekranizować; pałała poza tym nieuzasadnioną niechęcią do animacji. Uległa w końcu w roku 1961, w umowie jednak zastrzegając sobie prawo do poprawiania scenariusza.

Mary i Bert, których nie łączy romans.
To jednak nie koniec kłopotów filmu. Około dwóch lat zajęło pisanie scenariusza oraz piosenek; P.L. Travers ingerowała w cały proces, wyrażając przede wszystkim niezadowolenie z powodu ugładzenia charakteru Mary w stosunku do książkowego pierwowzoru: w filmie niania jest bardziej terapeutką rodzinną (co jest w zgodzie z ogólną  wymową filmów Disneya, to kino familijne czystej wody przecież), jest też mniej próżna i mniej chłodna w stosunku do swoich podopiecznych; Travers zażądała też usunięcia ze scenariusza romansu pomiędzy Mary i Bertem. Najbardziej znana jest oczywiście anegdota z premiery, kiedy po seansie podeszła do Disneya żądając usunięcia z filmu sekwencji animowanej. Disney też dyplomacją się nie popisał (pewnie miał babska dość), bo odszedł rzucając przez ramię: "Pamela, teraz to już musztarda po obiedzie". Tak to rozsierdziło autorkę, że twardo odmawiała sprzedaży praw do kolejnych ekranizacji; dopiero będąc po dziewięćdziesiątce zgodziła się na adaptację książek na potrzeby musicalu na West Endzie, zastrzegając jednakowoż, że w produkcję zaangażowani mogą być tylko Anglicy ("Żadnych Amerykanów!"), co sprawiło, że autorzy oryginalnych piosenek, bracia Sherman, nie mogli napisać żadnego utworu dla wersji teatralnej.

 W książce szpak, w filmie wyraźnie rudzik - i komu tu wierzyć?
Kłopoty miała też ekranizacja z uwagi na odtwórczynię głównej roli, czyli Julie Andrews. Aktorka grała Elizę Dolittle w musicalu na West Endzie i miała nadzieję,  że zostanie zaangażowana również do wersji filmowej. Niestety jeden z właścicieli studia, Jack Warner, uznał, że Andrews nie ma wyrobionego nazwiska i zamiast niej zatrudnił Audrey Hepburn - która wybitnie śpiewać nie umiała i wszystkie piosenki (oprócz jednego wersu) wykonała za nią Marni Nixon. Trudno powiedzieć, czy decyzja była słuszna, ale z perspektywy czasu warto zauważyć jedną rzecz: w 1964 roku za rolę Mary Poppins Julie Andrews otrzymała Oscara, a w 1965 Złoty Glob i nagrodę Grammy; "My Fair Lady" zdobyła wtedy Oscara za najlepszy film, ale Hepburn nie otrzymała nawet nominacji. Andrews nie mogła się powstrzymać od małej złośliwości i odbierając drugą z nagród serdecznie podziękowała " człowiekowi, dzięki któremu stało się to możliwe, Jackowi Warnerowi". Powinna zaś dziękować Dinseyowi: studio tak bardzo nie chciało zatrudnić nikogo innego do roli Mary Poppins, że wstrzymało produkcję z uwagi na ciążę aktorki.

Animowana sekwencja, której usunięcia z filmu żądała P.L.Travers.
"Mary Poppins" zajmuje też zaszczytne 6 miejsce na liście najlepszych musicali wszech czasów (tylko dwie pozycje wyżej od "My Fair Lady") i trzeba przyznać, że zasłużenie. Niedługo minie 50 lat od nakręcenia filmu, a on nie zestarzał się ani trochę i nadal zachwyca znakomitymi, wpadającymi w ucho piosenkami (np. "Supercalifragilisticexpialidocious", które posłużyło za tytuł tej notki) i efektami specjalnymi. A tancerze ze słynnej sceny z kominiarzami na dachu ciągle są w stanie odtworzyć zapamiętaną wtedy choreografię!
Warto więc zapoznać się z tą uroczą ramotką (jeśli tego jeszcze nie zrobiliście) i przekonać się naocznie, że poruszane w filmie problemy są nadal aktualne, zwłaszcza gdy chodzi o relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi. Ja zaś będę zaciskać kciuki, by Ryan Murphy zatrudnił Julie Andrews w roli angielskiej babci Kurta Hummela. A gdy następnym razem będę zwiedzać Hampstead, pilnie się rozejrzę za domem admirała Booma.


P.S. Bo muszę to z siebie wyrzucić.

W ramach researchu usiłowałam wypożyczyć z biblioteki książki o Mary Poppins, których nie posiadam. Pierwszego tomu nie ma, mówi się trudno. Był za to tom czwarty, twarda okładka, wydanie z Naszej Księgarni, które zdjęłam z półki tylko dlatego, że spojrzałam na nazwisko autorki. Tłumaczka (Irena Tuwim) przemianowała bowiem z jakiegoś powodu Mary na Agnieszkę.

Serio, serio.

Mam straszną chęć zamalowania korektorem "Agnieszek" i nadpisania imienia "Mary", najlepiej na każdym egzemplarzu tej książki, jaki wpadnie mi w ręce.

Poza tym chciałabym zainteresować "Agnieszką w parku" analizatorki złych fanfików, bowiem odkryłam kilka "kwiatków" w stylu: "Jej spojrzenie z szybkością strzały przybiegło z dalekiego widnokręgu i groźnie padło na Michasia" - nawet nie jestem w stanie stwierdzić, czy za to kuriozalne zdanie odpowiada pani Tuwim czy panna Travers; obie wydają się być do tego zdolne.

No, już mi lepiej. Dziękuję za uwagę.

Mary Poppins (1964)
Reżyser: Robert Stevenson
Scenariusz: Bill Walsh, Don DaGradi
Gwiazdy: Julie Andrews, Dick Van Dyke
Więcej informacji: IMDB

Komentarze

  1. Nie wszystkie polskie tłumaczenia są z Agnieszką, ja nawet w dzieciństwie czytałam "Mary Poppins", nie Agnieszkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, ja nawet posiadam tłumaczenia z Mary Poppins - tylko ta tłumaczka się tak wybitnie "popisała".

      Usuń
  2. No cóż, a w serii o Ani z Avonlea też zrobiono z Rachel Małgorzatę - mam nadzieję, że ta idiotyczna moim zdaniem obsesja spolszczania imion anglosaskich już się dawno skończyła.
    Co do autorów dziecięcych - przede wszystkim większość to Brytyjczycy (choć akurat PL Travers to Australijka z urodzenia i Angielka z wyboru), to zawsze podkreślam, bo nikt inny tyle nie wniósł do międzynarodowego kanonu (kocham i Andersena i braci Grimm, i Lindgren, ale żadna nacja nie dorównuje Wyspiarzom) a po drugie - ekscentryczność lub ciężki charakter to niemal norma, a w przypadku np. Lewisa Carrolla dochodzą też podejrzenia o pedofilię czy inne seksualne perwersje.
    Dziwi mnie trochę, że nie wspomniałaś o największej kotrowersji, do dziś zawsze wspominanej przy okazji ekranizacji (mój własny mąż np to robi - Mary Poppins jest tu zawsze pokazywana w Boże Narodzenie), czyli obsadzeniu Amerykanina Dicka van Dyke'a i jego fatalnym akcencie - zapewniam, że do dziś tubylcy zgrzytają zębami, slysząc go. Cytuję za Wiki: Van Dyke's attempt at a cockney accent has been decried as one of the worst accents in film history, cited as an example by actors since as an example of how not to sound.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo ja strasznie lubię van Dyke'a - nawet jak go ostatnio zobaczyłam na rozdaniu Złotych Globów, to się uśmiechnęłam od ucha do ucha. W mojej opinii ten facet nie jest w stanie zrobić nic złego.

      Usuń
    2. Agnieszkę Irenie Tuwim ( ona chyba tłumaczyła Mary Poppins) narzucono - by nie było zbyt egzotycznie. Zwierz uwielbia to tłumaczenie - zmiana imienia bohaterki zwierzowi nie przeszkadza, a jest to tłumaczenie bez porównania lepsze od tego, które wydano później ( pod koniec lat 90) z oryginalnymi ilustracjami. To wydanie Naszej Księgarni pozostaje podobnie jak sama historia, moją ukochaną książką dla dzieci. Film lubię - nie dawno kupił zwierz reedycję na DVD i oglądał z całą rodziną ( matka zwierza jest wielką fanką) - ale akcentu van Dyke'a słuchać się nie da. Za to animowane sekwencje wciąż robią olbrzymie wrażenie, podobnie jak piosenki zwłaszcza " Chim chim cheree". Zwierzowi trochę się marzy nowa złośliwa Mary Poppins ze współczesnymi efektami specjalnymi.

      Usuń
    3. Nie chciałabym za bardzo generalizować, ale większość książek tłumaczonych pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku było słabych - stara gwardia tłumaczy wtedy już albo nie żyła, albo nie zgadzała się z nowa polityką wydawnicza, więc zatrudniano za marne pieniądze byle kogo. Żeby daleko nie szukać, tak karierę zaczął mój teść - choć on miał doświadczenie, bo tłumaczył książki do tzw. wydań klubowych. Właściwie nie jest on dobrym przykładem, a inny, lepszy, umarł w tym tygodniu, więc też nie mogę go użyć, dammit.

      Usuń
  3. Zresztą już w kolejnych wydaniach w tłumaczeniach Ireny Tuwim Mary Poppins przestała być Agnieszką i nawet mam którąś część z przedmową, w której tłumaczka pisała, że zmiana nastąpiła pod wpływem pani Travers, więc charakterek Pameli do czegoś się przydał. :)

    A tak zupełnie już swoją drogą, to ja właśnie lubię to spolszczanie imion w książkach dla młodzieży i dzieci. Teraz to już niestety zupełnie niemożliwe, bo dzieciaki są zbyt osłuchane z angielskim, ale nic nie poradzę na to, że nie wyobrażam sobie, żeby bohaterka "Błękitnego Zamku" miała mieć na imię Valancy zamiast Joanny, a Małgorzata Linde miałaby być po polsku Rachelą. Już nie wspominając o Fredzi Phi-Phi...

    A film uwielbiam, chociaż słodki jest prawie jak ulepek. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja spolszczania imion nie znoszę. Tzn. kiedyś mi nie przeszkadzały, zwłaszcza w książkach Lucy Maud Montgomery (chociaż "Andzia" zawsze powodowała ból zębów), ale nie trawiłam ani Fizi Pończoszanki, ani Fredzi Phi-Phi, a już Agnieszka zamiast Mary Poppins działa mi na nerwy okropnie.

      Zrobiłabyś zdjęcie tej przedmowy, albo skan, proszę?

      Usuń
    2. A, nie, ja Fredzi Phi-Phi też nie znoszę, ale to bądź co bądź tłumaczeni wierniejsze niż Kubuś Puchatek, prawda? Więc w sumie Kubuś jest takim spolszczeniem, a nie wyobrażam sobie jak można bez niego żyć. :)

      Ale spolszczenia są mocno kontrowersyjne jednak (nawet dla mnie), natomiast jestem całą sobą za tłumaczeniem imion (Ania, Maryla i Mateusz a nie Anne, Marilla i Matthew) i części nazw (Zielone Wzgórze, na bogów...), bo jak ostatnio zobaczyłam moją ulubioną "Jankę z Latarniowego Wzgórza" wydaną jako "Jane z Lantern Hill", to się prawie popłakałam.

      Jak tylko będę u rodziców, to wygrzebię tę Mary Poppins i zeskanuję co trzeba.

      Usuń
    3. Dziękuję ci bardzo. Mam wrażenie, że te Jane i Janki akurat od zawsze były w dwóch wersjach - przynajmniej tak mi się kojarzy.

      Usuń
  4. Czy ten post nie ma kilku miesięcy? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ma, jak ten o Soldiers Girl, książkach Joe Hilla, fanieniu oraz szkołach z internatem. Różnica jest taka, że ten został ukończony i opublikowany.

      Usuń
  5. Nie cierpię spolszczeń, a już najbardziej nie cierpię, jak mam w jednej książce spolszczonego Tomka Sawyera i jego kuzynkę, nadal Mary. Oraz, równie nie cierpię wymyślania postaciom polskich imion, których nie ma - Eustachy jest OK, ale czy tego Clarence'a, jakby już się chciało spolszczyć, nie lepiej jednak zmienić na coś polskiego a wydumanego (Konstancjusz?), a nie na humorystycznie brzmiącego Klarencjusza?

    OdpowiedzUsuń
  6. Niektóre spolszczenia jednak wbiły się w język polski, jak wspomniani przez ciebie Tomek Sawyer czy Eustachy, podobnie jak niektóre oryginalne imiona i nazwiska, czyli Mary Poppins.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz