Kret w Cyrku, czyli o imperialnej tresurze u le Carré'a

 SPOILERY DO FILMU I KSIĄŻKI "SZPIEG" JOHNA LE CARRE'A

(Zanim zaczniecie czytać: nie opisuję ani fabuły książki, ani filmu, zakładając, że ewentualni czytelnicy tego wpisu je znają, bo jednak film pojawił się już w zeszłym roku i wiele słów na jego temat już zostało napisanych, np. tutaj, i przechodzę od razu do omawiania konkretnych zagadnień. Właściwie nawet nie zagadnień - jest to po prostu zbiór luźnych spostrzeżeń.)

Mam problem z adaptacjami książek Johna le Carré'a na ekrany kinowe, np. "Wierny ogrodnik" to dla mnie popłuczyny po "Angielskim pacjencie"  - poza tym nudne jak flaki z olejem. Jeśli więc była to najlepiej do tej pory oceniana ekranizacja, to oczywistym jest, że do filmu Tomasa Alfredsona musiałam podejść z dużą rezerwą. Tym bardziej byłam zaskoczona wysoką jakością ostatecznego produktu - co nie znaczy, że nie ma uwag, choć dotyczą one jednak głównie książki, bowiem twórcy postanowili wprowadzić pewne zmiany do fabuł oraz kreacji postaci.

Film jest cudowny wizualnie i aktorsko na bardzo wysokim poziomie, ale mam spore zastrzeżenia co do scenariusza. Co prawda nie miałam problemów, jak co poniektórzy recenzenci, z rozpoznaniem, kto jest kim (nie bardzo rozumiem, jak można je mieć - aktorów dobrano wielce charakterystycznych), ale np. 10 minut po zakończonym seansie zastanawiałam się, skąd Smiley wiedział, gdzie szukać Jima Prideaux; właściwie gdybym nie przeczytała książki, nadal bym tego nie wiedziała, bo wspomniano tylko jeden z jego pseudonimów ("Ellis") w kontekście wielotysięcznej wypłaty z jego funduszu operacyjnego, ale nie to, że podjął pracę w charakterze nauczyciela języka francuskiego w szkole dla chłopców na angielskiej prowincji. Książka natomiast wspomina epizodycznie o tym, co się z nim działo po powrocie do kraju oraz o obserwacji go jako standardowej procedurze dla "emerytowanych" pracowników Cyrku. Czyż nie lepiej więc byłoby wyciąć ze scenariusza wątpliwej jakości scenę z sową (która w książce ma tę wartość, że pomaga pokazać, iż nauczyciel nie jest do końca tym, kim się wydaje, choć i tak w bardzo wydumany sposób), w zamian pokazując choć kawałek przesłuchań po powrocie do Anglii, zwłaszcza, że istniały uzasadnione podejrzenia, iż Czesi/Węgrzy/Karla uwolnili go tylko dlatego, że przeszedł na ich stronę (co sugerowałby czas uwięzienia)?

Inne zmiany w stosunku do pierwowzoru literackiego to między innymi przeniesienie akcji z lasu pod Brnem do Budapesztu; zdecydowanie pomogło na ogólny efekt wizualny, choć podyktowane było względami finansowymi. Dosyć oczywiste więc jest, że Hongkong zamieniono na Istambuł - ale to również dodało smaczku. Poza tym le Carré mógł sobie pisać z rozmachem, umieszczając akcję w dowolnym miejscu świata, ale prawda jest taka, ze Smiley jest antytezą Jamesa Bonda (choć obu zatrudnia MI6), co Gary Oldman pokazał rewelacyjnie, w związku z tym przez większość czasu śledztwo prowadzi czytając akta w zatęchłym hotelowym pokoiku i przesłuchując kluczowe dramatis personæ, zamiast podróżować po całym świecie (co w czasach zimnej wojny było utrudnione, bowiem każdy kraj albo opowiadał się po którejś ze stron, albo usilnie zabiegano o taka deklarację ze strony jego rządu). Więcej: nawet agent operacyjny, jakim jest Ricki Tarr, w czasie trwania akcji książki/filmu zostaje wysłany tyko do Paryża. Ale taka kameralność działa na plus filmu.

Mogę mówić oczywiście tylko o własnym doświadczeniu, ale nie miałam żadnych problemów z nadążeniem za fabułą filmu "Tinker Tailor Soldier Spy"; inna sprawa, że zatrudniono w nim samych znanych mi aktorów, więc od razu dopasowałam twarze do nazwisk. Są pewne fabularne zmiany, np. sprawa Iriny i Rickiego pojawia się dosyć późno, a w książce to jest pretekst do zawiązania fabuły. Pozbyto się również kochanki Petera Guillama, Camilli.  Nie jest to właściwie wielka zmiana, choć dała szansę na pojawienie się bardzo dobrych scen - według mnie jednak bardzo ładnie podkreśla, że jest to męska historia (o czym więcej poniżej). Kobiety są w niej dodatkiem: obgadywane (Belinda), ignorowane (panna z archiwum), groteskowe (Connie) lub są motorem wydarzeń prawie z offu (Anne) - jedynie Irina ma się szansę wykazać czymś więcej na ekranie. Z innych zmian, za którymi trudno nadążyć, gdy zna się powieść (ja poznaję ją dopiero teraz i chyba odpuszczę sobie kolejne części), to drastyczne zmiany wyglądu bohaterów - żaden nie wygląda tak, jak go opisał le Carré.

Nie wiem, o czym myśleli reżyser i dyrektor castingowy, ale oprócz Petera Guillama żadna z postaci nie pasuje wyglądem do książkowego pierwowzoru. Smiley jest niski i gruby i choć Oldman świetnie oddaje opisane w książce manieryzmy i nosi specjalnie dobrane okulary, na tym podobieństwa się kończą. Potem jest jeszcze gorzej: Roy Bland (Ciaran Hinds) w słowach le Carré'a to "nudny, krępy prymityw intelektualny" (str. 100). Pierwszy raz widzimy go bez marynarki, w przepoconej koszuli, która ujawnia jego tuszę, poza tym mówi cockneyem (co jest ważne, jeśli weźmie się pod uwagę aspekt klasowy książki). Bill Haydon (Colin Firth) nosi okulary na siwej grzywce i ma bladoniebieskie oczy, poza tym ubiera się jak pajac; z Esterhaze'em (David Dencik) jest minimalnie lepiej, grający go aktor ma małe dłonie, ale zdecydowanie nie jest siwy, ani nie posiada ostro zarysowanej szczęki. A Jim Prideux nie ma garba po podwójnym postrzale w plecy.
I to właściwie tyle, jeśli chodzi o adaptację filmową. Jest to idealny rodzaj przeniesienia książki na taśmę celuloidową, bowiem poprawia błędy oryginału i buduje dzięki temu nową jakość, przy okazji "naganiając" le Carré'owi nowych czytelników, jak np. niżej podpisaną. Czy to jednak dobrze? Film jest mocno sentymentalny, powiedziałabym nawet, że gloryfikuje, choć nienachalnie, pewną epokę, która odeszła na dobre. Książka natomiast jest produktem swoich czasów. Opublikowana po raz pierwszy w 1974 roku niestety w mojej opinii nie wytrzymała próby czasu. Mam z nią trzy podstawowe problemy, które omawiam poniżej.

1. Imperializm

Z każdej linijki tekstu przebija przejmująca tęsknota za czasami, gdy nad terytoriami Wielkiej Brytanii słońce nigdy nie zachodziło. Smiley nawet wspomina o czasach, gdy "imperium" nie było jeszcze brzydkim słowem, tajemnicą poliszynela jest fakt, że Haydon szczerze nienawidzi Amerykanów, a Arabowie są określani mianem knujących brudasów (przy czym Lawrence z Arabii to jeden z przydomków Haydona). Bawi mnie ten wszechobecny dżingoizm o tyle (brak tylko tego, by któryś z bohaterów zaczął cytować Kiplinga), że sam le Carré gloryfikuje "zimną wojnę", która chyba nigdy pozytywnych konotacji nie miała, z perspektywy męskiej, intelektualnej gry o dominację, niekoniecznie polityczną. Na Rickiego Tarra, człowieka od "mokrej roboty", pozostali, nawet zmuszeni do odejścia na emeryturę lub przeniesieni do gorszych fuch w Cyrku agenci (Smiley i Guillam) patrzą zdecydowanie z góry, bo to prawie "robol" z ich perspektywy, w dodatku pochodzący z dawnej kolonii karnej Imperium Brytyjskiego. Haydon przy nim to prawie arystokracja (co jest podkreślane na każdym kroku, odpowiednie wykształcenie, ambicje, członkowie rodziny na wysokich stanowiskach w rządzie, itp.), w związku z tym jego argument wyjaśniający motywy przejścia na stronę Związku Radzieckiego (czyli "względy estetyczne") brzmi nieco mniej pompatycznie niż powinien, taki był bowiem mindset tej klasy społecznej.

Żeby nie być gołosłowną, oto dwa cytaty:
  • anonimowe wyjaśnienia do listu Haydona do Fanshawe'a  z 3 lutego 1937 roku (str. 283 w czytanym przeze mnie wydaniu): "Polityczne zabarwienie Optymatów było bezwstydnie konserwatywne. Dawno już zmarły Fanshawe był wielkim zwolennikiem Imperium, Optymaci zaś stanowili "jego prywatną stajnię kandydatów do Wielkiej Gry", jak to ujmował wstęp."
  • str.125 "Mówi, że uczył Billa historii współczesnej w czasach, gdy Imperium nie było jeszcze brzydkim słowem" (ja urodziłam się w czasach, gdy "zimna wojna" nie była jeszcze pejoratywnym określeniem, co jest o tyle zabawne, że le Carré oba te zjawiska zdaje się gloryfikować; może faktycznie jako pierwszy z pisarzy odarł z romantyzmu profesję szpiega, ale jednocześnie postawił ją na piedestale jako typowo męską profesję.)
Czy więc Związek Radziecki nie był dla Haydona taką ziemią obiecaną, jeśli chodzi o zapędy imperialistyczne? Rządząca żelazną ręką całym Układem Warszawskim Moskwa mogła mu się jawić jako raj ideologiczny, zwłaszcza po niemiłych doświadczeniach na placówce w USA.


2. Mizoginizm

Zredukowana została rola Iriny w filmie (ale ona i tak nie ma co narzekać, żona i córka Tarra przestały całkiem istnieć, podobnie kochanka i syn Haydona), co w pewnym sensie rozumiem - to bardzo męski film, zgrzyta nawet brzydka, napalona (nawet jeśli to zdanie faktycznie zostało le Carré'owi podsunięte przez mojego ulubieńca W.H. Audena, to niewiele to pomaga na jego odbiór) Connie, jakby Cyrk nie był dla niej odpowiednim miejscem, jakby odarł ją z nie tylko ze zdrowia psychicznego, ale również z kobiecości - i znowu cytat na potwierdzenia moich słów, ze str. 114: "Smiley cierpliwie czekał na tę wspaniałą cechę Stanleya, bo Connie była już w wieku, w którym mężczyzna mógł ją obdarzyć już tylko swym czasem" - w tekście znajduje się sporo takich mizoginistycznych wtrętów, ale ten jest o tyle wredny, że nie wychodzi ani od Guilama, ani od Tarra, ani od traktującego ludzi przedmiotowo bez względu na płeć Haydona. Przy czym żaden ze starszawych bohaterów książki czy opisywanych oksfordzkich donów takiego przytyku się nie doczekał, przeciwnie, le Carré często gęsto wspomina o ich, prawdziwych bądź domniemanych, kochankach.

Idąc dalej, na str. 199 znajdujemy taki oto kwiatek: "Mo Delaware była uważana za kobietę tylko z powodu swej wybitnej męskości". Powinnam właściwie cieszyć się, że w książce w samym centrum Cyrku znalazła się choć jedna kobieta, ale nie potrafię tego zrobić właśnie z uwagi na jej opis. Preferuję wersję filmową, w której Mo w ogóle nie występuje. W tej samej scenie, na str. 203, gdy do Anglii przyjeżdża córka Tarra z matką, Alleline rzuca: "Jak się ktoś gdzieś przenosi, to najpierw przyjeżdża chłop, a dopiero potem sprowadza kulę u nogi. Wybacz, Mo, wypsnęło mi się." Znamienne jest to, że Mo nie pojawia się w żadnej innej scenie książki, nie jest też podejrzewana przez Controla o bycie kretem. Wygląda to tak, jakby jej postać została stworzona tylko po to, by Alleline mógł pokazać swój stosunek do kobiet i szkockie nieokrzesanie, co sprowadza się do kiepskich umiejętności warsztatowych le Carré'a. Tak się po prostu nie robi.

Co zabawne, oprócz pięknej Iriny zarówno w książce, jak i w filmie nie "dostało się" tylko jeszcze jednej kobiecie, czyli wiarołomnej Ann. Strasznie podoba mi się pomysł Alfredsona, by nigdy nie pokazywać jej twarzy - dzięki temu, choć jest motorem pewnych spraw, jest dla nas równie efemeryczna jak dla Smileya.


3. Męska historia

Z kombinacji dwóch powyższych problemów wynika właściwie ten trzeci - który właściwie jest nie tyle problemem, co ich efektem i nawet nie jest złą cechą, co widać w filmie. Zmieniły się czasy - Control był ostatnim, którego nazwiska nie znano, więc faktycznie poświęcił się służbie cały. Kolejni, rekrutowani na uniwersytetach, już przychodzili częściowo dla sławy (zwłaszcza Percy Alleline). W tym kontekście znamienna jest scena na początku filmu, gdy Smiley przychodzi do jego mieszkania - to dowód najwyższego zaufania (ale z ograniczeniami, on też jest podejrzany). Irina, właściwie pionek w machinie wywiadu, doskonale wiedziała, kim jest Percy Alleline i żądała widzenia się  z nim osobiście, co w czasach jego poprzednika byłoby nie do pomyślenia. Trzeba zauważyć, że przy całym ideologicznym bagażu i książki, i filmu fabuła głównie opowiada o tym, jak wiele trzeba poświęcić, by bronić granic (prawie jak etos Nighwatch na Murze w sadze George'a R. R. Martina), prawdziwych i wyimaginowanych.

Gdzieś na marginesie męskiej historii plącze się też homoseksualizm. W książce potraktowany nieco obcesowo (sugerowany cały czas romans pomiędzy Haydonem a Prideaux, potwierdzony właściwie przez notatkę w aktach, w której profesorowie obu gorąco zaprzeczają, by tych dwóch łączyło coś innego niż szczera przyjaźń - Haydon bowiem w swoim liście do Fanshawe'a mógł pewne rzeczy wyolbrzymiać), w filmie dzięki postaci Petera Guillama został wysunięty nieco do przodu. Choć lubiłam czytać o jego rozterkach sercowych, akurat ta zmiana bardzo mi się podoba. Cumberbatch w wywiadzie dla Daily Mail bardzo ładnie wskazał na paralelę pomiędzy starszym kochankiem a oddaniem Guillama dla Smileya: "Guillam is in love with a man who's older than him, and Smiley is another sort of father figure." (źródło) Nie do końca natomiast zgadzam się z tym, że homoseksualizm mógł być wykorzystany do uzyskania przewagi nad przeciwnikiem, bo, jak pokazuje romans Haydona z Ann, podobną słabością może być miłość do żony.

Znamienne wydaje mi się też ograniczenie ról kobiecych w filmie (np. zamiana Camilli na mężczyznę, o której wspomniałam wyżej).  Od siebie dodam tylko, że pomaga to zachować męską atmosferę filmu. Choć lubiłam w książce dylematy Guillama na temat wierności Camilli czy nawet jego rosnącą paranoję na jej temat (podejrzewał ją o bycie szpiegiem) oraz fakt, że ich związek był jakby przeciwieństwem tego Smileya i Ann, to decyzja reżysera była słuszna. Guillam poświęca swój związek w filmie, tak jak Haydon w książce poświęcił Prideaux. W filmie ich relacja wygląda nieco inaczej, wydaje się być bardziej romantycznie zabarwiona (scena, w której Haydon zabiera ich wspólne zdjęcie podczas przeszukania mieszkania Prideaux, może być odczytana zarówno przez pryzmat zacierania śladów, ale i sentymentu ze strony Billa) niż w książce, gdzie Haydon czuje pociąg do Jima, ale jednocześnie w liście do Fanshawe'a opisuje go bardzo przedmiotowo, wspominając o uczuciach Prideaux, ale nie mówiąc nic o wzajemności. Paradoksalnie, dopiero na ostatnich stronach powieści Haydon zostaje zepchnięty z piedestału, na którym umieścił go brak emocji, gdy dowiadujemy się o jego młodocianej kochance i synu, zdecydowanie nie pochodzącymi z jego klasy społecznej. Trudno właściwie określić, dlaczego człowiek jego pokroju wdał się w taki nieodpowiedni, nieprzynoszący mu wymiernych zysków romans. Haydon, w przeciwieństwie do Rickiego Tarra (o którym wiemy, że był zakochany co najmniej dwa razy, bo wpłynęło to na jakość jego pracy), był człowiekiem, dla którego emocje miały drugorzędne znaczenie.

Jeszcze ze dwa zdania na zakończenie (piszę ten wpis od początku roku i już mam go powoli dosyć). Tłumaczenie na polski kuleje: str. 76 "(...) dodał Guillam z gryzącym sarkazmem (...)", str. 50: "(...) po raz kolejny Tarr obrócił swój dar czarowania na Smileya (...)", przy czym nie są to per se błędy, ale po prostu niezręczności językowe powstałe w procesie translacji, które powinna znaleźć i wygładzić redakcja. Jest to trochę taka słomka łamiąca grzbiet wielbłąda (żeby wpisać się w niechlubną tradycję kalek z języka Szekspira), która sprawia, że wybieram jednak film, który podobał mi się bardziej niż książka, nawet pomimo swej skrótowości.



P.S. Polecam też, po raz kolejny, artykuł Sławomiry Raczyńskiej, którym z pewnością się inspirowałam, choćby podświadomie, bo jest genialny.

P.S. 2 Nie mogłam znaleźć miejsca w tekście dla tego cytatu, a żal mi się go pozbywać, bo ładnie pokazuje, jak dalece le Carré nie ma dystansu do własnej twórczości (co zresztą jest zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż stracił pracę w MI6 dzięki bezpośrednim działaniom Kima Philby'ego, na którym wzorowany jest kret książkowo-filmowy):

Le Carré o Smileyu:
"The creation of George Smiley, the retired spy recalled to hunt for just such a high-ranking mole in Tinker, Tailor, was extremely personal. I borrowed elements of people I admired and invested them in this mythical character. I’m such a fluent, specious person now, but I was an extremely awkward fellow in those days. I also gave Smiley my social ineptitude, my lack of self-respect and my fumblings in love. Because I came from a dysfunctional background, I made home the most dangerous place for Smiley. Home is where he lets himself in cautiously. Home is where he sees the shadow of his adulterous wife in the window and wonders who she’s with. I was quite able at the insignificant work I did in MI6, but absolutely dysfunctional in my domestic life. I had no experience of fatherhood. I had no example of marital bliss or the family unit. Yet I had great dreams of England, which I inherited from wartime;  I was born in 1931 and was eight when hostilities broke out. I was the archetypal receiver of war propaganda. I thought the Germans were the worst people in the world and Winston Churchill was the greatest man who ever lived.
(źródło)
 

Tytuł: Tinker Tailor Soldier Spy (2011)
Scenariusz: Bridget O'Connor, Peter Straughan, John le Carré
Reżyseria: Tomas Alfredson
Występują: Gary Oldman, Benedict Cumberbatch, Tom Hardy, John Hurt, Mark Strong, Colin Firth, David Dencik, Toby Jones, Ciaran Hinds













Tytuł: Szpieg
Autor: John le Carré
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2011



Komentarze

  1. bardzo ciekawe, ale z racji nie obejrzenia filmu zatrzymałam się w połowie drugiego akapitu, wrócę jak obejrzę "Szpiega" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie obejrzyj, bo to bardzo dobry film jest.

      Usuń
  2. A mnie wciąż trochę szkoda Camilli - tak ładnie było pokazane w książce, jak rosnąca paranoja Guillama, związana z postępami poszukiwań kreta w Cyrku, przekłada się na jego związek z dziewczyną kompletnie spoza tego świata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się, ale ta zmiana na starszego mężczyznę bardzo mi się podobała. W filmie trudno by było tę paranoję oddać, prawdopodobnie sceny z nią związane zaburzyłyby tok fabularny, a tu masz jedną, mocną scenę i mnóstwo jej przyczyn do rozważania. Poza tym Camilla była prawie hipiską, jak to się ma do imperializmu, a poważny nauczyciel ładnie pasuje w jej miejsce.

      Usuń
  3. Ja troche sie nie zgodze z tym, ze Druciarz, krawiec, zolnierz, szpieg sie zestarzalo, a tak rozumiem te uwage, z powodu imperializmu i mizoginizmu. Powiedzialbym nawet, ze ksiazka wiele by tracila bez tych dwoch elementow. Le Carre - swiadomie, czy nie - przedstawil sposob myslenia Brytyjczykow w latach 60-tych i 70-tych. Jak sie oglada filmy i seriale z tamtego czasu widac wyraznie, ze bylo to spoleczenstwo, a raczej jego klasy wyzsze, wyraznie zaszokowane zmianami. Nawet w produkcjach je afirmujacych widac, ze wychowanie w czasach wspanialej Brytanii pozosawilo na nich pietno. Gdyby usunac imperializm i mizoginie z ksiazki stracilibysmy pewien zapis mentalnosci ludzi tamtych czasow. Moze ona draznic, ale coz, tacy wtedy (a ktos zlosliwy powiedzialby, ze i sa) Brytyjczycy.
    Co do ekranizacji, afair, najlepiej oceniano serial z Aleciem Guinessem, ktorego sposob gry Smiley'a wplynal na jego opis w ksiazkach Le Carre (widac roznice pomiedzy Ludzmi Smiley'a, a Druciarzem...).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, to zależy, jak odbierasz ten film (bo książka, zgadzam się w pełni, jest zapisem pewnych czasów). Bo jeśli jako gloryfikację profesji szpiega, godzinami przesłuchującego taśmy czy oglądającego robione z ukrycie zdjęcia, to dla mnie to nie ma sensu. Nie dowiem się raczej nigdy, jak wygląda i zachowuje się Smiley w "Ludziach Smileya" - może trochę i szkoda, ale żal mi tracić czas na książkę, która prawdopodobnie tylko mnie zdenerwuje.

      BTW, Jeremy Paxman wydał w tym roku książkę, właśnie o tym, co Imperium Brytyjskie zrobiło Brytyjczykom. Jeszcze nie czytałam, ale na pewno jest ciekawa.

      Usuń
    2. Ja odnioslem wrazenie, ze film jest daleki od gloryfikacji profesji szpiega. Jest tam troche romantyzmu, ale dominuje jednak poczucie, ze cena za cos, co niektorzy nazwaliby przygoda, jest chyba zbyt wielka. Nikt z bohaterow nie jest tak na prawde szczesliwy.
      Zreszta jestem zdania, ze ekranizacje ksiazek i filmy "historyczne" powinny zachowywac ich ducha, nawet jezeli czasy sie zmienily.

      Usuń

Prześlij komentarz