Golf Echo Romeo Tango India II

Zanim zaczniemy: na górze dodałam ankietę dotyczącą niedokończonych wpisów Cydy jako motywację dla niej. Pytanie (które zniknęło) brzmi: Który wpis Cyda powinna dokończyć? Możecie głosować na te najbardziej was interesujące, aż do niedzieli 16 września do godziny 18.00 (mam nadzieję, że do tego czasu nauczę się, jak publikować wyniki ankiet).

O "Cabin Pressure" usłyszałam po raz pierwszy u zwierza (wpis polecałam w którymś karnawale blogowym), ale nie poświęciłam mu zbyt wiele uwagi, bo nie przepadam za audiobokami (wtedy różnica między książką czytaną a słuchowiskiem radiowym nie była dla mnie zbyt wyraźna). Musiano mi jednak wcisnąć kopię do rąk z příkazem przesłuchania, by tytuł wybił się z mojego prywatnego poznawczego limbo. Dziś jest jednym z moich ukochanych przejawów brytyjskiego humoru, który powoduje u mnie wysyłanie dramatycznych w tonie smsów do Beryl podczas podróżowania środkami komunikacji publicznej (każdy odcinek trwa 28 minut i trzeba sobie porządnie wymierzyć, czy uda się przesłuchać dwa, czy tylko jeden), ale naprawdę niewiele brakowało, bym go przegapiła.

Co zabawne, moje uwielbienie niewiele ma wspólnego z Benedictem Cumberbatchem, odtwarzającym postać kapitana Martina Crieffa. Więcej powiem, jego postać plasuje się na końcu mojej ulubionej czwórki pracowników linii lotniczej MJN Air. Moim ulubieńcem jest cyniczny bóg niebios pierwszy oficer Douglas Richardson (Roger Allam, posiadacz najpiękniejszego głosu na świecie), po nim Carolyn Knapp-Schappey (Stephanie Cole), właścicielka Gertie (czyli jeta) oraz jej nadużywający słówka "Brilliant!" syn Arthur (John Finnemore, który jest również autorem scenariusza do każdego odcinka - pewnie jemu też coś dosypują do jedzenia...). Martin zaś jest osobą, która najbardziej gra mi na nerwach, choć z upływem czasu i on staje się bardziej sympatyczny, kompetentny i pewny siebie, głównie pod wpływem swojego bardziej doświadczonego pierwszego oficera.

Śpiewający Roger Allam jest zaś czymś w rodzaju pół-boga. W trakcie trwania "Cabin Pressure" zdarza mu się śpiewać dwa razy (raz po "napisach", należy każdego odcinka wysłuchać do końca!) i robi to znakomicie. Na tyle znakomicie, że nabrałam podejrzeń co do jego teatralnej przeszłości i faktycznie, po uważnym przejrzeniu ścieżki kariery aktora okazało się, że grał Javerta w oryginalnej, londyńskiej wersji "Les Mis" i robił to na tyle cudownie, że Russel Crowe w tej roli nie ma najmniejszych szans mi się spodobać. Serio, w ostatnich miesiącach przesłuchałam "Stars" setki razy, a cały musical ze trzy (a nawet go nie lubię!).

Allam nie jest jednak jedynym śpiewającym aktorem w obsadzie. W trzecim sezonie Carolyn zyskuje absztyfikanta, kapitana Herca (ale nie jak ten grecki heros, tylko jak ten samolot - papa był nieco ekscentryczny...) Shipwrighta, granego przez Anthony'ego Heada. Osobiście zrobiłam bardzo mało eleganckie, acz mocno fangirlowe "squee!", gdy go pierwszy raz usłyszałam, bo mam do Heada (i jego brata Murraya) dużą słabość, bo "Chess", bo "Repo! The Genetic Opera", bo "Buffy", bo "RHS", bo oryginalna partia Judasza w "Jesus Christ Superstar", mogę tak długo, a w dodatku Herc tak cudownie snobistycznie przeciąga zgłoski. I boi się owiec.

Zanim jednak dotarłam do serii trzeciej (kiedy czwarta? ja chcę czwartą!), zdążyłam nauczyć się niektórych kwestii na pamięć - strasznie wchodzą do głowy, do tego stopnia, że przez pewien czas Cyda, Beryl i ja byłyśmy w stanie cytować je verbatim, odpowiednio kładąc akcenty - tak, jak robili to aktorzy. "For the sake of the children..?" wypowiedziane przez Douglasa w odcinku "Abu Dhabi" (epizody są zatytułowane od miejsc w kolejności mniej więcej alfabetycznej) przekonało mnie, że ten serial jest genialny. Cały żart o tym, dlaczego samoloty latają jest cudowny, ale ta kwestia wymiata. Tu dopiero poznajemy bohaterów i są oni dosyć jednowymiarowi, ale to dobrze: słuchacz taki jak ja, niedoświadczony, ma okazję przygotować się do kolejnych odcinków. Np. do "Douz", gdzie Douglas odpowiada na pytanie, którą stroną autostrady jeździ się w Tunezji (zwłaszcza jetem); poza tym spotyka swoje nemezis w postaci francuskiego menadżera lotniska, który manipuluje zasadami prawie tak dobrze jak pierwszy oficer. W "Edinburgh" poznajemy szczodrego pana Birlinga, a Douglas kradnie whisky (jak on tą whisky kradnie, to po prostu trzeba usłyszeć!). Lubię też nieco rodzimy "Gdansk", z polską orkiestrą symfoniczną i żartami z polskich nazwisk (pani Szyszko-Bohusz występuje w tym epizodzie, o ile dobrze pamiętam) i siedmiu krasnoludków Disneya. W odcinku "Johannesburg" zaczęłam lubić Martina Crieffa, bo pokazał, że jest w stanie samodzielnie doprowadzić sprawę do końca. "Limerick" jest chyba moim ulubionym odcinkiem, głównie z tego powodu:


A "Molokoi" (Christmas Special) lubię z uwagi na "Get Dressed Ye Merry Gentlemen" - John Finnemore wykorzystał tu anegdotę z własnego życia, ale zdarza mu też się wykorzystywać pomysły fanów - i nikt nie ma mu tego za złe. Poza tym klient bardzo pięknie opisuje swój biznes jachtowy. "Qikiqtarjuaq" jest moim drugim ulubionym odcinkiem i tym, podczas którego śmiałam się najbardziej, bo "The lemon is in play!", bo niedźwiedzie polarne i Benedict Cumberbatch czytający "napisy końcowe" z okropnie fałszywym francuskim akcentem, bezcenne! Poza ty to kamień milowy relacji (kolejny po "Johannesburgu") pomiędzy Douglasem a Martinem, bo ten drugi wreszcie uczy się, że opinia innych nie jest najważniejsza na świecie.

"Paris" to znowu powrót pana Birlinga, którego whisky wyzwala w Douglasie instynkty godne Arsene Lupina, ale zanim to nastąpi, jest jeszcze "Ottery St. Mary", które regularnie wygrywa rankingi na ulubiony odcinek fanów - zrozumiale zresztą. Mimo że jako jeden z nielicznych epizodów rozgrywa się na ziemi, to zawiera w sobie Herca na randce z Carolyn, owce, nie mającego racji Douglasa (gasp! świat zatrząsł się w posadach!) oraz pianino (+ Roger Allam, moje OTP) i na dokładkę "Yellow Car", które jest chyba jedyną z gier, w które gra załoga GERTI, znaną poza granicami fandomu "CP" (zupełnie tego nie rozumiem, przecież "Brians of Britain" też miało spory potencjał...). No może oprócz cytryny w grze.

Właściwie jednak nie istnieje odcinek "Cabin Pressure", którego bym nie lubiła. Nie szaleję zwykle za finałami sezonów, które mają tendencje do bycia lekko melancholijnymi i stawiającymi bardziej na rozwój postaci niż na dziki humor. Lubię te, gdzie wyraźnie słychać, jak dobrze podczas sesji nagraniowej bawią się aktorzy - bo jest to dosyć oczywiste. I już nie mogę się doczekać, aż ta czwórka niesamowicie utalentowanych ludzi zbierze się znowu w studiu nagraniowym. Ile bowiem można w kółko słuchać tych samych epizodów? :D (Pytanie jest całkowicie retoryczne.)

Komentarze

  1. Jestem w pracy ale parskałam śmiechem na samo wspomnienie odcinków. ogólnie dużo jest ostatnio u mnie parskania śmiechem bo nie jestem w stanie się nie śmiać słuchając epizodów po raz setny. ottery st. mary to mój faworyt podobnie jak Abu Dabi, Gdańsk, Molokai, Limerick...hmmm co ja będę wymieniać jak kocham wszystkie łącznie z melancholijnym miejscami Fitton (kapitan zakłada kapelusz ;P). Ogólnie Cabin Pressure to wielki dar dla smutnych ludzi:) A kwestie znam na pamięć i grywa z rodziną w Yellow Car (zawsze!). Cudny wpis:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja mama gra w Yellow Car, tata się jakoś nie wciągnął ;)

      Ja się długo CP opierałam, bo przecież nie będę słuchać sitcomu radiowego ;) Wytrzymałam miesiąc od odkrycia, że coś takiego istnieje. Czyli do maja 2011.
      Zaczęłam słuchać, bo Benedict. Ale kocham Arthura i tuż po nim wielbię Douglasa.
      Niecnie się pochwalę, że poznałam Johna Finnemore'a - udało mi się być na dwóch pokazach jego kolejnego programu, JF Souvenir Show. I mało nie umarłam ze śmiechu. Epizod Gdansk wziął się, między innymi z tego, że JF mieszkał przez rok w Polsce, w Krakowie i chyba przez to nie mógł pominąć naszego kraju :D

      Wpis przecudnej urody, uwielbiam czytać, że komuś się też CP podoba. Zarażam na prawo i lewo. Słucham często, znam już na pamięć obszerne fragmenty - ale prawdziwie fascynujące jest to, że wciąż mnie śmieszą. John Finnemore - geniusz komedii. I już nie przejmuję się tym, jak ludzie na mnie podejrzliwie patrzą w środkach lokomocji :D

      Usuń
    2. @cara

      Bo trudno znaleźć słabe odcinki, nie wiem, jak Finnemore utrzymuje tak formę scenariuszy, musikiem coś bierze, bo to aż niemożliwe. Ja w YC gram podczas oglądania filmów, zwłaszcza tych dziejących się w NY. :D

      Usuń
    3. A widzisz, ale taksówki w NY się nie liczą! ;)
      http://www.youtube.com/watch?v=nq8KrAx26mM

      Ja wykrzyknęłam Yellow Car oglądając Doctora Who. To dopiero przenikanie fandomów!

      Usuń
    4. Zaczęłam się uśmiechać już przy pierwszym "Brilliant!"

      Also, Arthur ugiął się pod naporem Martina i Douglasa, więc taksówki nadal się liczą w mojej opinii. Phi. Peer pressure.

      Usuń
    5. Może masz rację, ale dla mnie Arthur jednak jest wyrocznią w kwestii Yellow Car :D

      Usuń
  2. Oryginalna partia Judasza to Murray, tak precyzuję, bo coś innego mi ze zdania wynika. Wielbię i kocham. Żaden inny Judasz się nie umywa. Żaden inny Jezus zresztą też nie. I w ogóle całą obsada.

    OdpowiedzUsuń
  3. Aaaa, jeszcze jedno: Roger Allam śpiewa w CP więcej, niż dwa razy.
    W Boston - Smoke gets in your eyes (ok, to malutko jest), w Fitton - Summertime, We're busy doing nothing i Non piu andrai, w Ottery St. Mary - That's Amore i Those Magnificent Men, w Rotterdam kawałek z Carmen razem z Anthonym.
    Nie wykluczam, że jeszcze o czymś zapomniałam.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Gordiana17

    Śpiewa w dwóch odcinkach, które pamiętałam. O Bostonie zapomniałam, podobnie o Rotterdamie. Rotterdam w ogóle jest kuriozalny, nigdy nie jestem w stanie zapamiętać, o czym jest.

    A zdanie o braciach Head jest faktycznie dziwnie skonstruowana, Murray również śpiewa w "Chess", reszta tytułów to Anthony. I owszem, Murray jest moim ulubionym Judaszem, ale lubię również Carla Andersona i Janusza Radka w tych rolach - tego drugiego nawet bardzo, głównie dla niego co Wielkanoc pojawiam się w teatrze. :D

    A Gdansk jest pewnie dlatego, że żal nie wykorzystać polskich głosek do robienia sobie żartów. Samo ich wymawianie jest strasznie śmieszne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Słyszałam o tym serialu od Zwierza, ale nie wiedziałam, że to serial radiowy. Dzięki, Rusty! Ściągnęłam i dzisiaj zaliczyłam pierwsze dwa odcinki :) Na pewno będzie ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym nie była w stanie zatrzymać się na dwóch, masz żelazną wolę. :D

      I owszem, brytyjskie serialu śmieszą mnie zawsze, ale podobnie mają Friendsi, którzy są chlubnym wyjątkiem wśród amerykańskich sitcomów. Ale ja w ogóle jestem dziwna, bo np. rzadko kiedy śmieszy mnie Monty Python, albo poddałam się po pierwszym sezonie Coupling.

      Usuń
    2. To nie kwestia woli, to kwestia czasu, którego przy plączących się pod nogami małych stworach nie ma specjalnie wiele.

      Usuń
    3. Coś na ten temat wiem...

      Usuń
    4. Ano właśnie :)

      Usuń
  6. A w ogóle to nie wiem, czy też tak macie, ale dla mnie brytyjskie seriale komediowe (telewizyjne również) mają to do siebie, że robią się tym śmieszniejsze, im więcej razy się je ogląda. Zupełnie inaczej jest z sitcomami amerykańskimi - śmieszą tylko za pierwszym razem, a i to nie zawsze.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz