Postkolonializm brytyjski w kontekście ciastków

Jeśli w trakcie ostatnich dwóch tygodni moje popkulturowe zainteresowania skupiły się w dużym stopniu na pewnym brytyjskim reality show, winę za to ponosi ten artykuł, polecany na Twitterze; potem doszły kolejne (publikowane głównie na The Guardian), aż w końcu stwierdziłam, że trzeba samodzielnie sprawdzić, what's the fuss about. Od tego momentu upiekłam cztery ciasta, paterę muffinek, a dieta poszła się kochać. W pracy zaczęłam podrabiać akcent Mel Giedroyc, na wakacje jadę do chatki w Berkshire, a wam dzisiaj opowiem, dlaczego "The Great British Bake Off" jest kamieniem milowym telewizji.

Jest to przede wszystkim bardzo brytyjski reality show: bez dramatów (chyba że liczyć nieścięty krem w creme brulee), z sędziami, którzy są surowi i wymagający, ale jednocześnie bardzo ludzcy, z widoczkami brytyjskiej wiosny oraz dużymi ilościami herbaty.

Czy te napisy początkowe nie są najbardziej brytyjską rzeczą, jaką widzieliście na ekranach telewizorów?


Czy czegoś to wam nie przypomina? Nie, serio, bardzo znajomo wygląda.

No dobrze, już przestaję się wygłupiać. W szóstym sezonie, jednym, który oglądam (dawkując sobie tę przyjemność), uwielbiam absolutnie wszystkich uczestników. Alvina, pielęgniarza, który wykorzystuje smaki z południowej Azji. Iana, zajmującego się domem, dziećmi i ogrodem fotografa. Marie, szkocką emerytkę. Dorret, która jest strasznym wrażliwcem. Mata, londyńskiego strażaka. Paula, dyrektora więzienia. Nadiyę, która piecze w hijabie. Florę, która jest uosobieniem Anglii w moich oczach. Tamala, geja, który będzie fantastycznym anestezjologiem. Ugne, litewską kulturystkę z okropnym makijażem. Sandy, z jej poczuciem humoru. I nawet Stu, którego nie dane nam było zbyt dobrze poznać. Życzę im wszystkim dobrze i strasznie mi przykro, gdy któreś z nich odpada, bo taka jest kolej rzeczy w reality shows.

Jeszcze bardziej mi przykro jednak, gdy jakaś dziennikarka od siedmiu boleści oburza się na political correctness serii, bo do finałowej trójki dostali się muzułmanka, gej i kogut domowy (męski odpowiednik kury domowej, do keep up!) Do mnie wtedy dociera, że Rule Britannia jest nadal w narodzie silne. No bo przecież upieczenie perfekcyjnego biszkoptu to część white man's burden, sam Kipling o tym pisał. (No dobra, nie jest mi przykro. Krew mnie zalewa.)

BBC zrobiło trzymający w napięciu reality show o pieczeniu ciastków, tortów, chlebów i drożdżówek. Taki, w którym widz trzyma się kciuki za wszystkich uczestników, w którym atmosfera jest sympatyczna, nawet gdy z piekarnika bucha żar. Tu nikt nikomu nie sabotuje francuskiego ciasta, nie obmawia współuczestników przed kamerą. Jest to show, dare I say it, cywilizowany. Nowa jakość telewizji (OK, mniej więcej, mój ukochany "Face Off" ma tak samo).

Najbardziej jednak wkurza śmieszy mnie zarzut o nadmierną political correctness, w dodatku wysunięty przez brytyjską dziennikarkę. Bo w "Great British Bake Off" nie liczy się to, że uczestnicy pochodzą z całego świata, nie tylko z byłych terenów Imperium. Nie liczy się ich klasa, zawód, kolor skóry, orientacja seksualna czy wyznanie. Liczy się to, czy potrafią łączyć smaki, znają się na ciastach, potrafią zaskoczyć czymś sędziów i czy robią to perfekcyjnie. Dla mnie to jest największy triumf postkolonializmu i niedawnej fali emigracji. Oto ludzie z różnych miejsc i środowisk spotykają się co tydzień w jednym namiocie i pieką. Czasami wiktoriańskie ciasta, a czasami cypryjskie przekąski. Czasami coś z Francji, czasami coś z Włoch. Używają składników z dalekich krajów i własnych ogrodów. Ale przede wszystkim, zachowują się zgodnie a najlepszymi brytyjskimi zasadami. Są uprzejmi, opanowani, rzucają lekkie żarciki. Nikt nigdy nie wspomina o wygranej, a często o swoich rodzinach. Przegrany odchodzi z programu z podniesionym czołem. You can't get much British than that (można by spróbować zaprosić Colina Firtha jako dodatkowego sędziego, jak teraz o tym myślę). I każdy, czy pochodzi ze Szkocji, Bangladeszu, Litwy czy Londynu, stara się być bardziej brytyjski niż sama królowa. Większości rewelacyjnie to wychodzi.

(Może więc zamiast armii należało wysłać na podbój nowych terytoriów pracowników BBC; mają zdecydowanie lepszą skuteczność.)

Komentarze