Dlaczego Zabójczy żart jest zdecydowanie gorszym komiksem niż nam wmówiono

Czasami dzień jest po prostu nie do uratowania. Nie pomaga wino, smaczny obiad, ciastka z kokosowym kremem ani dzbanek pysznej herbaty. Jedyne, co można wtedy zrobić, to poddać się podszeptom mrocznej strony i rozjechać coś walcem. Dziś padło na "Zabójczy żart" Moore'a i Bollanda, bo akurat był w zasięgu ręki, gdy usypiałam młodszego syna. Sorry, Winnetou.

Jeśli widzieliście mój stosik komiksów "to-read", to zapewne zorientowaliście się, że nie do końca jestem fanką komiksów superbohaterskich. Kiedyś byłam, do dziś mam słabość do Daredevila i pamiętam, jak Bane złamał kręgosłup Batmanowi, ale w tej chwili Marvel i DC interesują mnie tylko fragmentarycznie i głównie są to tytuły poświęcone bohaterkom. Komiks ma na szczęście wiele do zaoferowania wszystkim fanom tego medium i każdy coś dla siebie znajdzie. Ja osobiście śledzę co roku Nagrody Eisnera, bo zawsze mi coś w oko wpadnie. I owszem, ten przydługi wstęp ma jakiś sens. Chyba.

"Zabójczy żart" zdobył Eisnera w 1988 jako komiks przełomowy, bo pokazujący genezę Jokera, skupiający się na psychologii bohaterów i stosujący motyw "dwie strony tej samej monety" jako klucz interpretacyjny do postaci tego dobrego i tego złego. Jego wpływ na dalsze kawałki historii Batmana jest nie do przecenienia: to tu Barbara Gordon rozpoczyna swoją drogę do stania się Oracle. Tim Burton użył elementów z "Zabójczego żartu" w filmowym originie Jokera, podobnie zresztą jak wiele lat później Nolan (choć innych, kładąc nacisk na niewiarygodność narratora). Więc jakby jest to tytuł ważny, ale jednocześnie dzisiejsze ponowne czytanie uzmysłowiło mi dosyć boleśnie, jak bardzo ten 48-stronicowy komiks się zestarzał.

Popatrzcie tylko: w komiksie do lodówki trafiają dwie kobiety, w tym jedna, oczywiście w ciąży, poza kadrem. Śmierć żony sprawia, że przyszłemu Jokerowi przestaje zależeć na czymkolwiek, ale nadal ugina się pod peer pressure i wkracza na teren zakładów chemicznych jako Red Hood. Pewnie, możemy zrzucać winę za jego stanie się złoczyńcą na jeden zły dzień, ale zwróćcie uwagę, jak słabym człowiekiem był ten koleś, zanim wskoczył do chemikaliów. Rzucił pracę, bo zakład był ponury, mimo że żona była w ciąży, pił w barze, wpadł w złe towarzystwo, stosował przemoc werbalną. Naprawdę Moore mógł sobie ten fridging podarować.

Jeszcze gorzej niż Jeanne została potraktowana Barbara Gordon. Postrzelona w kręgosłup, rozebrana do naga i sfotografowana tylko po to, by wpędzić jej ojca w szaleństwo, cudem uratowana, zostaje w szpitalu odwiedzona przez Batmana, który ani razu nie pyta, jak ona się czuje. Barbara jest tylko pionkiem, narzędziem w rozgrywce między mężczyznami. Ważne jest to, że jej ojciec nie daje się złamać traumie. It's a men's world after all. To, co przeszła córka, ma służyć tylko rozwojowi jego postaci i udowodnieniu (nie przez Jokera, przez mężczyzn tworzących ten komiks), że Jim Gordon jest silniejszy niż Batman,  a Batman jest silniejszy niż Joker. Przynajmniej psychicznie.

Myślę, że sporo winy leży tu w ówczesnym składzie wydawnictwa DC, gdzie przeważali mężczyźni. Po internetach krąży taki fragment wywiadu z Alanem Moore'm:
In a 2006 Wizard Magazine interview of the author Allan Moore, he discusses the book at some length and talks about the editorial reaction to shooting Batgirl. As Moore recalls, "I asked DC if they had any problem with me crippling Barbara Gordon - who was Batgirl at the time - and if I remember, I spoke to Len Wein, who was our editor on the project...[He] said, 'Yeah, okay, cripple the bitch.' It was probably one of the areas where they should’ve reined me in, but they didn’t."
(Wiecie, mogę mieć swoje uwagi do serialu "Jessica Jones", ale jest to 13 odcinków poświęconych temu, jak kobieta radzi sobie z traumą pozbawienia kontroli i seksualną. Nie sposób tego nie porównać do sytuacji Barbary Gordon z 1988 roku.)

Osobna wzmianka należy się potraktowaniu freaków cyrkowych w tym komiksie. Żart o grubej kobiecie, nawet na plakacie reklamowym, nie jest śmieszny, a karły jako cherubiny w starym parku rozrywki przyprawiają o wielokrotny facepalm; głównie dlatego, że nie służą niczemu innemu jako byciem dekoracyjnym tłem. Mam wrażenie, że z tym tropem fantastycznie rozprawił się Neil Gaiman, wprowadzając w odcinku "Nightmare in Silver" Doctora Who Owsiankę (fantastyczny Warwick Davies), karła ukrywającego się w starym parku rozrywki, ale to tylko takie moje gdybanie i łączenie wątków (intertekstualność to moje drugie imię).

Powiedzmy sobie szczerze, jedyną dobrą rzeczą w tym albumie jest krótka historia Bollanda pod tytułem "Niewinny człowiek". Jest aktualna (bo napisana sporo później) i bardzo przerażająca w swojej cichości. Kiedy ostatnio przyglądaliście się swoim sąsiadom, hm?

"Zabójczy żart", choć może jest kamieniem milowym komiksu, jest również reliktem pewnej niechlubnej przeszłości. Może więc warto zdjąć w końcu ten tytuł z piedestału i poszukać innego komiksowego wzorca z Sevres.

Komentarze