Porozmawiajmy o Minionkach

Muszę się wam do czegoś przyznać: internet daje prawie nieograniczone możliwości zakłamywania rzeczywistości i ja z nich bezwstydnie korzystam. Sądzicie, że mój starszy syn jest wielkim fanem Star Wars, prawda? Ogląda filmy, uwielbia Dartha Vadera, walczy mieczami świetlnymi, all that jazz? I tak jest, ale to tylko wycinek jego zainteresowań. Druga strona medalu jest żółta. Żółciutka jak Minionki. A ja, jako kochająca matka staram się obie te pasje rozwijać.

Co jest o tyle trudne, że do niedawna, jak chyba cały świat, miałam Minionków powyżej uszu. Bałam się otworzyć lodówkę - to chyba najlepiej obrazuje stosunek ludzkości do żółciutkich karzełków. Nadal nie jestem pewna, czy dzisiejsza notka nie jest spowodowana syndromem sztokholmskim, ale postanowiłam wziąć byka za rogi i zmierzyć się z tematem. Oswoić go, prawdę mówiąc. Bo nie takie Minionki złe jak nam się wydaje.

Pierwsza część "Despicable Me" (po polsku "Jak ukraść księżyc", ha ha, taki dowcip polityczny) trafiła do kin w 2010 roku i została przeze mnie olana. Film obejrzałam dopiero sporo później i nie bardzo mi się spodobał, co teraz wydaje mi się dziwne, bo jednak jestem fanką animacji ze stajni DreamWorks, które jak żadne inne są zaprojektowane tak, by dobrze bawili się na nich i młodsi widzowie, i ich dorośli opiekunowie (IMHO najlepszym przykładem jest "Madagaskar", który jest o wiele fajniejszym filmem, gdy zna się styl Woody'ego Allena). Pamiętam jak przez mgłę, że nie spodobał mi się Gru, lekko europejski feel całej animacji, tempo narracji i przede wszystkim Minionki, które zupełnie nie pasowały do reszty; wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ich powstanie zostało wymuszone bardzo niewielkim budżetem filmu i koniecznością cięć - Minionki są bardzo proste do animowania.

Ale świat na punkcie "Despicable Me" oszalał. Film już trzy lata później doczekał się sequela (dziwnym nie jest, to złota krowa studia Illumination Entertainment, założonego przez Chrisa Meledandriego, zyski czterokrotnie przekroczyły budżet), a w tym roku na duże ekrany trafił, hm, prequel, spin-off, whateva, poświęcony Minionkom i jest jednym z trzech filmów animowanych, które zarobiły ponad miliard dolarów podczas dystrybucji kinowej. W efekcie kampanii reklamowej mój syn złapał bakcyla, dostał wszystkie trzy części na DVD i ogląda je w kółko. Przez co ja też oglądam je w kółko, uroki rodzicielstwa.

W związku z tym chciałabym wycofać się rakiem z mojej opinii o "Despicable Me" (tylko krowa nie zmienia zdania, prawda?) Nadal mam zastrzeżenia do tempa narracji, ale uwielbiam Gru, OK? Felonius Gru jest moim spirit animal, "częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro", no po prostu się z nim utożsamiam jako rodzic i jako osoba (plus "Despicable Me" Pharrella, no wow, genialna piosenka, "Happy" z sequela niegodna jest jej butów pastować). Jest również postacią wielce progresywną, rozwinę to w części o postaciach kobiecych, stay tuned. Czego teraz nie rozumiem, to dlaczego ten film jest tak popularny wśród dzieci. No bo przecież to niemożliwe, że przez same Minionki? Bo cała reszta, spójrzmy prawdzie w oczy, zupełnie nie jest skierowana do dzieci. Głównym bohaterem jest złoczyńca w średnim wieku, którego głównym problemem jest uzyskanie kredytu w banku na działalność i fakt, że zostaje zastąpiony przez nowe pokolenie. Dzieci nie zrozumieją klimatu amerykańskiego przedmieścia i tego, jak bardzo Gru tam nie pasuje, a jednocześnie tam mieszka. Pozostałymi bohaterami filmu są trzy dziewczynki, co jest chyba normalnie zakazane w animacjach, prawda? Dzieci mają się identyfikować głównie z chłopcami, to chłopcy mają najfajniejsze przygody. No i wisienka na torcie, Bank of Evil ("formerly Lehmans Brothers"), hello, te żarty są dla dzieci całkiem niezrozumiałe?

Och, te żarty! Trzecia część, "Minions", zebrała mieszane opinie wśród krytyków (nie wśród widzów, mind you, widzowie zagłosowali portfelami), którzy skarżyli się na zbytnią slapstickowość animacji. No owszem, głównymi bohaterami są Minionki w liczbie trzech (BTW, Margo, Edith i Agnes się kłaniają), pewne uproszczenie żartów jest jakby konieczne, ale mam wrażenie, że do niektórych krytyków zupełnie nie dotarła "ukryta" warstwa humoru. Mój syn ciągle mnie dopytuje, z czego się śmieję. A ja się śmieję, bo Stuart zwraca się się do żółtego hydrantu per "Papagena", bo Herb opowiada o Campbell's Tomato Soup, że pasuje do jego konserwatywnego światopoglądu, bo jest nawiązanie do Inspektora Gadżeta, bo nagle jest Abbey Road, albo Alien z kurczakiem, albo wykładzina z "The Shining" albo wyprawa Napoleona na Rosję, piankowy marynarz, podróże w czasie pod znakiem Flux (w domyśle capacitator), filmy są po prostu naszpikowane takimi smaczkami i aż skrzą się od dowcipu. Zdaję sobie sprawę z tego, że to teraz jakby standard w filmach animowanych, żeby z kina wyszli zadowoleni i rodzice, i ich pociechy (DreamWorks w tym przoduje moim skromnym zdaniem), ale "Minions" jakby zostawiły peleton konkurencji daleko w tyle pod tym względem.

Ale najważniejszą zaletą całej franczyzy "Despicable Me" jest to, w jaki sposób przedstawia postacie kobiece. Wspomniałam, nieco mimochodem, że głównymi bohaterkami są trzy małe dziewczynki, co jest niespotykane; pamiętam, że tak samo zaskoczyło mnie w "Krudach", że narratorką jest córka (choć film nie jest w sumie o niej, tylko o jej ojcu). Ale Margo, Edith i Agnes to nie jedyne dobre postaci kobiece. W pierwszej części mamy również Marlenę, matkę Gru, która zafundowała synowi głównie kompleksy: aż dziw, że syn nie wyrósł na Normana Batesa... Jej stosunek do potomka to również nie jest temat na film dla dzieci, nawet "Zaplątani" trochę temat tłamszenia dziecka złagodzili. Jest też dickensowsko-rowlingowa panna Hattie, która chyba urwała się z lat 50-tych zeszłego wieku. A potem jest tylko lepiej.

W części trzeciej największą przestępczynią na świecie jest Scarlett O'Haracz, która nie ma problemów, by w wysokich obcasach skopać tyłki większym od siebie facetom. Która wprost mówi o tym, że czasy się zmieniły i kobieta może rabować banki nawet lepiej niż mężczyzna. Która ma hipsterskiego męża z kompleksem Piotrusia Pana i spory apetyt seksualny. Która chce zostać księżniczką. I owszem, można Scarlett oskarżyć o pewną sztampowość, ale czy to samo krytycy mogą powiedzieć o Elżbiecie II? Która sama broni swojej korony, abdykuje, by tradycji stało się zadość, pije w pubie, pokonuje mężczyznę w siłowaniu się na ręce? Hmm?

Natomiast dla mnie kwintesencją tego, jak dobre są postaci kobiece, jest agentka Lucy Wilde. Wiecie, w drugiej części na początku miałam trochę obaw o traktowanie kobiet, gdy w trakcie przyjęcia urodzinowego Agnes mamy z przedmieścia usiłują wyswatać Gru i dosyć wyraźnie są wyśmiewane. Ale potem wpada chudziutka, trzpiotowata Lucy, w szpileczkach, ze szminką, w małym autku i okazuje się być potwornie kompetentna. Jest kokietką, chichocze bez ustanku, ale gdy trzeba, skopie tyłki komu trzeba, porwie przestępcę, wyskoczy z samolotu bez spadochronu, no cud, miód i orzeszki. Lucy jest dla mnie źródłem nieustannego zachwytu.

Fantastyczne jest również to, jak "Despicable Me 2" odwraca schemat "stay-at-home mum". Gru został ojcem, rzucił karierę złoczyńcy i zajął się wychowaniem córek. Zamiast kraść księżyc, rozwija linię produkcyjną dżemów i żelków; jak to nie jest równoważne z "crafting mum", to ja zjem swój kapelusz. Na przyjęciu obsłuży grill, ale również przebierze się za wróżkę. Mój mąż uważa, że dwa pierwsze filmy są o tym, że jak zostaje się rodzicem, to należy zapomnieć o karierze, ale ja osobiście sądzę, że są raczej o zmianie priorytetów. Czego nie mogę wybaczyć, to fakt, że twórcy zdecydowali się zafundować Gru taryfę ulgową: w karierze złoczyńcy on osiągnął już wszystko, co się dało. Nie musi godzić ojcostwa z pracą zawodową, plus ma ogromną pomoc w postaci Minionków. Tu nie ma goryczy twitterowego konta manwhohasitall, a tylko lekki prztyczek w nos klimacikowi amerykańskich przedmieść - a to już widzieliśmy w "Fright Night", "Edwardzie Nożycorękim" czy "Żonach ze Stepford", nihil novi.


Podsumowując mój nieco chaotyczny potok słów, te trzy filmy są znakomite, choć niekoniecznie jako produkt skierowany dla dzieci; ale już jako inteligentna rodzinna rozrywka owszem. Nie jest bez wad: wszyscy są bielutcy, Meksykanie są źli, niektóre z wątków w części drugiej są koszmarnie schematyczne, ale polecam, polecam, mimo wszechobecnej inwazji Minionków. Nawet do nich można się przyzwyczaić.