Zasada Smerfetki

W 1991 Katha Pollitt ukuła termin "smurfette principle", czyli po polskiemu "zasada Smerfetki". W telegraficznym skrócie polega to na tym, że mimo iż bohater jest zbiorowy, to w całej grupie jest dokładnie jedna postać kobieca. Jak w wiosce Smerfów: mnóstwo facetów, każdy prezentujący jakiś archetyp i jedna ona, która ma przed sobą niemożliwe zadanie: ucieleśniać wszystkie archetypy jednocześnie. W praktyce sprowadza się do tego, że taka "smerfetka" jest głównie kobieca, cokolwiek miałoby to znaczyć. Mogłoby się wydawać, że w ciągu 24 lat, które minęły od opublikowania tego eseju sporo się w popkulturze zmieniło, lol, nope. Popatrzcie na przykład na Avengers studia Marvel: jest jedna Czarna Wdowa w teamie, jako reprezentantka słabej płci. W efekcie kończy się to na tym, że taka token woman character prędzej czy później kończy jako love interest któregoś z bohaterów - w przypadku Natashy Bruce'a Bannera, bo przecież film bez wątku romantycznego w Hollywood nie ma racji bytu (to był sarkazm).

Tu znajdziecie więcej przykładów zasady Smerfetki: klik

Nie będę się upierać, że jest to ważna zasada czy trop. Jak każde narzędzie służące do krytyki dzieł kultury ma swoje ograniczenia. Ale jego użycie daje dosyć ciekawe efekty. 


Spójrzmy np. na krytykowany ostatnio sitcom "The Big Bang Theory" przez szkiełko "smurfette principle". Jego obsadę  w początkowych sezonach stanowi grupa bardzo różnych nerdów/geeków oraz jedna blondynka - która jednak nie wykazuje typowych cech blondynki: pije, bałagani, przeklina i radzi sobie z życiem. Oczywiście jest to świadome odwrócenie ról, służące głównie wyśmianiu geeków; należałoby się jednak zastanowić, czy to kwestia płci - czy raczej klasy społecznej/poziomu wykształcenia/miejsca pochodzenia? W późniejszych sezonach do obsady dołączają Amy i Bernadette i wtedy na postaci Penny nie ma już żadnej presji ucieleśniania wszystkich cech naraz. Interesujące, prawda? Choć osobiście zakładam, że nie jest to świadoma decyzja scenarzystów, efekt jest co najmniej zaskakujący jak na bardzo krytykowany serial.

A przecież istnieją utwory, jak np. komiks "Lumberjanes" Noelle Stevenson (polecam bardzo ciekawy wywiad z autorką), które bardzo świadomie kontestują całą kulturę narosłą wokół filmów takich jak "Stand By Me" (zwróćcie uwagę na całkiem niedawne "Super8"), odwracając proporcje płci bohaterów: tu grupa dziewczyn na obozie letnim ma przygody. A ponieważ jest ich sporo, to każda z nich może mieć własne cechy (wyglądu, ale przede wszystkim osobowości). Efekt? Mnóstwo nagród Eisnera.


Co powoli doprowadziło nas do celu moich dygresji. Pod linkiem do mojej poprzedniej notki na FB Noida wyraziła obawy potraktowaniem postaci Shannon. Dla tych, którzy "Despicable Me 2"  nie widzieli, krótkie spoilerowe podsumowanie: Shannon to panienka, z którą na randkę idzie Gru, namówiony przez soccer moms z sąsiedztwa. Okazuje się, że Shannon jest płytka, nie daje dojść Gru do głosu, ma opinię na każdy temat, tlenione blond włosy, zbyt mocny makijaż, mocno opaloną skórę i tubę w panterkę na sobie: poza tym pije trochę zbyt dużo. W efekcie dostaje usypiającą strzałką od Lucy i oboje z Gru odwożą nieprzytomną Shannon do domu.

"Despicable Me", wbrew promującym je Minionkom, jest bardzo świadomą społecznie marką  i postaci kobiecych ma multum, zarówno tych dobrych, jak i tych złych, w różnym wieku, nie ma więc zastosowania zasada Smerfetki. I o ile nikt nie ma problemu ani z tymi starymi, ani tymi złowieszczymi, tak są obawy, że film źle traktuje kobiety, bo przecież jest Shannon. Która jest nieco głupia. 

A dla mnie to po prostu następstwo odejścia od zasady Smerfetki. Jeśli kobiet jest w obsadzie dużo, to każda z nich może być inna, nawet jeśli będzie to oznaczało, że jest trzpiotowatą idiotką. Więcej powiem, ja temu przyklaskuję! Jest pewna nisza na rynku aktorskim, którą od lat okupują Will Ferrel, Adam Sandler, Owen Wilson i Ben Stiller - i ku mojemu nieustającemu zaskoczeniu nie są to nigdy role drugo- czy nawet trzecioplanowe (jak Shannon), ale pierwszoplanowe. Wiecie, te wszystkie komedyjki, których głównym celem jest wywołanie jak największego "second-hand embarassment" zachowaniem "uroczego" bohatera. I w tej niszy nie było do tej pory miejsca na kobiety. Przychodzi mi na myśl Fran Drescher w "Niani", ale to jakby wyjątek potwierdzający regułę. Nawet Katherine Heigl w "27 sukienek", które teoretycznie pasują do schematu (choć to raczej komedia romantyczna), jest śliczna jak z obrazka, co jakby psuje efekt. Ostatnio pojawiła się Melissa McCarthy, trochę lepiej zawsze byłyo pod tym względem po drugiej stronie stawu ("Miranda"!), seriale telewizyjne też jakby dostrzegły istnienie niszy ("Crazy Ex-Girlfriend").

Może więc zamiast troszczyć się o potraktowanie postaci Shannon warto by pomyśleć nad stworzeniem zasady i nazwaniem jej "zasadą Shannon": jeśli w obsadzie znajduje się dostateczna ilość kobiet, jedna z nich może być bez problemu idiotką.

Komentarze