O fandomie. Fandomach. Whatever.

Planowałam, że kolejna notka na blogu dotyczyć będzie nawiązań muzycznych do słynnych musicali w drugim sezonie "Galavanta". Serio, #jestplan. A raczej #byłplan, bowiem na fejsbuniu Misiaela ktoś pozostawił link do academia.edu do dorobku naukowego Piotra Siudy. Jeśli to nic wam nie mówi, śpieszę poinformować, że jest to jeden z badaczy-autorów omawianego przeze mnie raportu o blogach kulturowych. Nota bene, raport dochrapał się już w sumie czterech notek krytycznych: Misiaela, Zwierza, Kayleigh oraz Gryzipióra. W każdym bądź razie  dr Siuda jest badaczem fandomów, co mnie, jak uczestnika życia fandomowego, niezmiernie interesuje. Przejrzałam sobie wczoraj spis publikacji, otworzyłam w nowych kartach te, które najbardziej mnie zainteresowały i zajęłam się lekturą przy usypianiu potomka, przekonana, że materiału starczy mi na kilka wieczorów. Płonna to była nadzieja, bo już przy pierwszym artykule trafił mnie szlag.

A pierwszy artykuł opublikowany został w książce pod tytułem "Is It ‘Cause It’s Cool?: Affective Encounters with American Culture" z 2014 roku i nosi tytuł "Fan Cultures: On the Impossible Formation of Global and Transnational Fandoms" i można go przeczytać tutaj (klik), jeśli ktoś się lubi denerwować. Jak ktoś się nie lubi denerwować, to chyba lepiej sobie odpuścić.

W każdym bądź razie hipoteza badawcza dr Siudy wygląda tak:
I propose that the emergence of global fandoms is hardly probable and that the thesis on the (large-scale) emergence of transnational communities should be rejected. The sole interest in a pop-culture phenomenon is insufficient for the constitution of both, because being a fan is marked by a definite local context. It is necessary to specify that I oppose fandom 's perception as imagined communities that depend solely on a shared sense of belonging. Communities, in the broadest sociological sense, are based on the similarity of conditions in which people happen to exist and live on a daily basis.
No po prostu macki człowiekowi opadają. Wiecie, zwykle uśmiecham się pod nosem, gdy Misiael zastanawia się nad kondycją polskiego fandomu fantastyki, ale taka teza mogła powstać tylko w głowie Polaka. Polaka, który wychował się czytając Zajdla i Lema, obeznanego w metaforach literackich jako sposobie na obejście cenzury z peerelu. Który zna i Strugacckich twórczość, i Bułyczowa. Orwella takoż, bo wstyd nie znać.

I faktycznie z punktu widzenia takiej osoby teza może wydawać się być słuszną, bo akurat tych autorów trudno zrozumieć bez kontekstu, w którym ich książki powstały. Ale po 1989 nie ma ona racji bytu. Popatrzcie tylko na Sapkowskiego, który ma potężny fanbase na Wschodzie, ale po przełożeniu na medium gier komputerowych i na Zachodzie. Da się? Da! 

Żeby nie było, dr Siuda odrobił pracę domową. Wspomina o internetowej globalizacji fandomu w kontekście przestarzałego USENETu i LiveJournala. Nie wspomina o AO3 i tumblrze, co, jak podejrzewam, leży u podstaw jego "nadzwyczajnej" tezy. Bo moim skromnym zdaniem ani dochody, ani prawo, ani kultura, w której dorastaliśmy nie wpływa na możliwość poczucia się częścią wspólnoty fandomowej w tej chwili aż tak bardzo, jak np. przynależność do kultury tworzonej przez nieheteronormatywną mniejszość. Tu narodowość czy klasa społeczna się nie liczą. Popatrzcie chociażby na popularność konwentów typu londyńskie Nine Worlds, które budują swoją reputację na bezwzględnej inkluzywności.

Powiedzmy jednak, że jeszcze bym to przełknęła, ale postanowiłam spojrzeć na metodologię i teraz ma siniaka na czole od headdesków. Bo metodologia sprowadza się do tego, że dr Siuda rozsyła kwestionariusz z otwartymi pytaniami do innych badaczy fandomu. Zakładam, że część z nich sama jest fanami (wybaczcie, ale tu już przeskoczyłam do podsumowania, coby sobie poziomu wkurwu nie podnosić jeszcze bardziej, zauważywszy tylko kątem oka przykład Niemca, fana SW, który nie chciał w ciemnym mundurze chodzić z obawy o oskarżenie o nazistowskie sympatie), więc może i ta metodologia ma jakieś logiczne podstawy. W każdym bądź razie, próbką badawczą czy jak to się tam nazywa, jest 61 wywiadów. I z tych 61 przebadanych badaczy 27 twierdzi, że istnieje możliwość powstania globalnych, transnarodowych fandomów. Czyli jakieś 44 procent.

A jak wyglądają konkluzje dra Siudy? Ano tak:
"The basic conclusion that can be drawn is that the observations indicate diverse fan cultures worldwide and not a single common one. Two main determinants of this diversity have been indicated: the first one is the level of income of (inhabitants of) a country that influences the scope of the inhabitants' access to the new media. The second factor - context - is strongly connected with culture and determines reactions to global pop-culture texts. Moreover, contextual factors such as the political system (law/legislature) of a country or its history are extremely important."
...

...

*wdech, wydech*

Ok, ok, już mi lepiej.

Do tej pory byłam święcie przekonana, że popkultura amerykańska jest tak popularna właśnie z powodu jej stosunkowo niskiego progu wejścia. Wspomniane już "Gwiezdne wojny" uznawane są za kultowe dlatego, że opowiadają jedną z najstarszych historii świata za pomocą archetypicznych postaci i tylko otoczka jest "nowa". I pewnie, może niemiecki fan zareaguje na Imperium inaczej niż polski, ale czy to wyklucza poczucie wspólnoty fanowskiej? No nie.

W fandomie polskim i jednocześnie międzynarodowym działam od lat kilkunastu. Na mojej tablicy korkowej przy biurku wisi kartka pocztowa od znajomego Irlandczyka, na której na jego prośbę podpisali mi się Harry Harrison, Anne McCaffrey, Tanith Lee, Juliet McKenna i  Charles Stross, będący gośćmi Octoconu dawno, dawno temu. Mam zachomikowane numery "Weird Magazine", które osobiście wysyłała mi z Florydy redaktor naczelna Ann Vandermeer. Działałam całkiem aktywnie na forum dyskusyjnym fanów twórczości Robin Hobb. Od czasu do czasu przywożę polskie fanziny (i domowe przetwory) znajomej Brytyjce. W 2014 roku pojechałyśmy z Beryl na konwent poświęcony Transformerom, na którym grałyśmy w karciankę z Rosjanką, Tajwanką, Amerykankami i Szwedkami. I owszem, od czasu do czasu zdarza się, że ktoś zapyta, czy "Embassytown" Mieville'a nie było dla mnie zbyt trudne językowo. Ja wtedy w odpowiedzi pytam, czy do końca zrozumieli "Miasto i miasto" tego samego autora. Myślę, że w tym momencie osiągamy pewnie porozumienie: stworzenie międzynarodowej wspólnoty fanów wymaga jednak dobrej woli. Której, jak się okazuje, odmawiają nam socjologowie.

Podsumowania w tradycyjnej formie nie będzie. Będzie za to wczorajszy screen shot z fejsbunia Johna Wicka, in memoriam:


Komentarze