Diagnoza: weltschmerz, czyli efekty oglądania Gilmore Girls

Było to tak: uznawszy kiedyś, ale już po modzie na oglądanie i po zakończonej emisji, kierując się samym opisem i jesiennymi krajobrazami Connecticut (mam do nich od lat słabość), że obejrzę "Gilmore Girls", bo wygląda to na serial idealny dla mnie - po czym po dwóch-trzech odcinkach sobie odpuściłam. Na ten konkretny pociąg się spóźniłam.


Daje mi to unikalną perspektywę pisania o zbingłoczowanym wczoraj w nocy "Year in Life", bowiem nie znam poprzednich losów bohaterek. Zaczęłam oglądać tylko dlatego, że Netflix rzucił mi reklamę w twarz, a ja uznałam, że w to w sumie idealny tytuł na jesienny wieczór przed ekranem.

I tak było, obejrzałam serial z przyjemnością. Ale i z całą masą zastrzeżeń.
Stars Hollow jest miasteczkiem idealnym, mniej więcej, jak wioska, do której zostaje zesłany Nicholas Angel w ""Hot Fuzz" - ale może to tylko mój odbiór jego przyjemnie dziwacznych mieszkańców. Pięknie wygląda w każdej porze roku, a obywatele zdają się nie szczędzić trudów, by je zmodernizować, jednocześnie hołdując tradycji. Nic dziwnego, że tu właśnie osiadła szesnastoletnia matka z córeczką - ludzie są życzliwi, a jednocześnie mający aspiracje. Miejsce w sam raz dla jedynej dziedziczki bogatego rodu z Rhodes Island (wiem, nadużycie geograficzne, wybaczcie), nawet takiej w niełasce i fochu.

"Year in Life" ma fabułę jednocześnie linearną i epizodyczną, podyktowaną ograniczeniami czasowymi. Choć każdy odcinek trwa prawie półtorej godziny, jest ich tylko cztery, jak porządnych amerykańskich pór roku. Każdy z nich przedstawia historię trzech pań Gilmore: Emily straciła męża i usiłuje odnaleźć sens życia jako wdowa; Lorelai ma wszystko, czego chce oprócz poczucia sensu życia: Rory przechodzi mid-life crisis i poszukuje sensu życia.

Wybaczcie moją złośliwość: nie znam poprzednich losów bohaterek i zdaję sobie sprawę z tego, że wybrałam do oglądania serial obyczajowy, ale moim zdaniem tylko Emily miała tu porządne problemy. Kłopoty Lorelai i Rory to typowy weltschmerz. Scenarzyści chyba za bardzo je jako postacie lubią - natomiast ja zupełnie nie. Jedna z nich ma idealne życie i odmawia wprowadzania w nim zmian, czy dotyczą one jej potencjalnego małżeństwa, kolejnego dziecka, pracy czy relacji z matką - aż do momentu, w którym weltschmerz nie zagna jej na wybrzeże Pacyfiku, gdzie dozna objawienia, wtedy nagle postanawia wywrócić swoje i bliskich osób do góry nogami. Przy czym gdzie Lorelai jest tylko irytująca, tam Rory po prostu przegina i traktuje wszystkich z góry oraz olewa zasady moralne, gdy jest to dla niej wygodne. Obie panny Gilmore są lekko quirky i z jakiegoś powodu całe miasteczko uważa ich zachowanie za urocze: nawet gdy rzucają jedzeniem w znajomego za wydawanie pewnego dźwięku czy rozmawiają przez telefon w trakcie seansu. Ich pozycja jest uprzywilejowana; zakładam, że scena, gdy obgadują ludzi na basenie, same z basenu nie korzystając ma być zabawna - ale dla mnie jest przede wszystkim źródłem konsternacji. Przecież one są po prostu niemiłe! W dodatku przy każdej konfrontacji na linii Emily - Lorelai stałam po stronie Emily - miała swoje za pazurami, ale też musiała poradzić sobie ze zmianą życiowego status quo: i zrobiła to fenomenalnie.

Co prawda marudzę na fabułę i bohaterów, ale tak naprawdę serial mi się podobał w tych drobnych, epizodycznych rzeczach, które wyglądały jak zaczerpnięte z fanfika: krótki, czarno-biały film Kirka (w ogóle Kirk jest cudowną postacią), musical o historii Stars Hollow (uśmiałam się jak norka) czy cała sekwencja z bogatymi chłopakami: z braku kontekstu wydała mi się cudownie Lynchowska (gdyby Lyncha inspirowałsteampunk) w tonie, plus jak na postacie wprowadzone chwilowo ukradli wszystkie sceny.

No właśnie, i tu dochodzimy do sedna: tak naprawdę nie byłam przewidzianym widzem "Year in Life": w serialu pojawiło się mnóstwo cameo, które dla mnie nie miały żadnej emocjonalnej konotacji - rozpoznałam łosia z "Supernatural", Milo Ventimiglię oraz Melissę McCarthy. Zakładam, że nowych postaci w tym serialiku nie było i że było to ze strony scenarzystów nieustanne kłanianie się fanom poprzednich siedmiu sezonów. A ja fanką nie jestem. I chyba już nie będę. (Chyba że zawartości szafy Lorelai...)

Komentarze