Charlie Brooker, twórca kultowego (nie bójmy się użyć tego słowa) "Black Mirror", wydaje antologię opowiadań. Autorką jednego z nich będzie Claire North, która ma na swoim koncie kilka niezłych książek. Problem polega na tym, że Claire tak naprawdę nie istnieje. A raczej: istnieje, ale dzieli jedno ciało z dwoma innymi pisarkami: Catherine Webb, która pisała książki dla młodych czytelników oraz Kate Griffin, autorką powieści z nurtu urban fantasy dla dorosłych. Jedna z nich pracuje też jako oświetleniowiec w National Theatre. :D
Przypadek Claire zainspirował mnie do przyjrzenia się powodom, dla których pisarki postanawiają posługiwać się pseudonimami.
1. Kiedy Moustache de plume było koniecznością
W zamierzchłych czasach było to oczywiste: książki pisane przez kobiety się nie sprzedają, więc żaden wydawca nie zaryzykuje publikacji tekstu, który wyszedł spod pióra kobiety. Spod piór panien z plebanii Haworth wychodziły wspaniałe dzieła (powieści i wiersze), publikowane przez Currera, Ellisa i Actona Bellów - czyli Charlotte, Emily i Anne Brontë. Przed nimi publikowały Jane Austen i Elizabeth Gaskell, rzecz jasna, ale były to raczej wyjątki niż reguła. Gaskell przez długi czas była odsunięta na margines literatury, jako pisząca o kobiecych sprawach - dopiero w XX wieku przywrócono jej miejsce w annałach, zauważając trafne obserwacje na temat klas, biedy i awansu społecznego na kartach jej powieści.
George Eliot pisała poważne powieści, ale sama była kobieta upadłą, co nie przysporzyłoby jej twórczości fanów. Czy ktoś sięgnąłby po "Miasteczko Middlemarch" wiedząc, że jego autorką jest Mary Ann Evans, żyjąca w nieformalnym związku z żonatym mężczyzną? Śmiem wątpić, czy czytelnicy w roku 1871 w Wielkiej Brytanii byli tak postępowi.
Czy więc wiek XX był lepszy? Niekoniecznie, czym mogą zaświadczyć Isak Dinesen, Carson McCullers czy Flannery O’Connor.
Można się łudzić, że fani fantastyki będą bardziej tolerancyjni wobec twórczości kobiet, prawda? Alice Sheldon nie do końca się z tym zgadzała - doświadczenie życiowe podpowiadało jej, że mężczyźnie łatwiej zyskać uznanie. Miała rację, oczywiście, seksizm w fandomie do dziś ma się dobrze, fantastyka dzieli się na kobiecą i męską, chociaż, jak mogą poświadczyć Robert Silverberg i Harlan Ellison, głównym kryterium jest nazwisko autora, a nie jakość czy cechy danej prozy. Jej pseudonim sygnuje dziś jedną z najciekawszych nagród na polu fantastyki,
Podobnie Andre Norton, autor bardzo płodny, był tak naprawdę Alice Norton. W uznaniu zasług dla rozwoju fantastyki uhonorowano ją w 1984 roku, jako pierwszą kobietę, przyjęciem do panteonu Wielkich Mistrzów Fantastyki.
2. Kiedy piszesz coś innego
Porzućmy na moment seksizm nasz codzienny i przyjrzyjmy się innym autorkom. Taka Robin Hobb, autorka, która stworzyła mojego ukochanego Błazna, to tak naprawdę Margaret Astrid Lindholm Ogden. Tworzy również pod pseudonimem Megan Lindholm, mniej znanym, ale wtedy pisze książki science fiction, a nie fantasy - każdy gatunek sygnowany jest innym pseudonimem literackim.
Podobnie Nora Roberts - jej agent uważał, że thrillery może niekoniecznie sprawią, że fani będą zadowoleni. Tak narodziła się J.D. Robb, równie popularna, choć w innym gatunku. J.D. Robb mogła być również mężczyzną, co z punktu widzenia sprzedaży było nie do pogardzenia.
Są oczywiście autorki, które osiągnęły sporo (niektórzy mogliby powiedzieć, że wszystko) i chciałyby się odciąć w pewien metaforyczny sposób od swojego nazwiska. OK, więc jest jedna taka autorka, J.K. Rowling (też publikująca pod zwodniczym nazwiskiem, gdzie J mogło przecież oznaczać Johna), która wydaje powieści detektywistyczne jako Robert Galbraith. Czy męskie nazwisko ma tu jakieś znaczenie? Chyba tylko jako próba odwrócenia uwagi.
Wygląda więc na to, że Catherine Webb/Kate Griffin/Claire North nie była pierwszą osobą, która na taki pomysł wpadła. Czy jest to jednak dobry pomysł? Choć rozumiem pobudki, to jednak w dzisiejszych czasach nazwisko autora to pewnego rodzaju marka, którą buduje się żmudnie za pomocą reklam i social media. Łatwiej sprzedać produkt pod rozpoznawanym nazwiskiem, które gwarantuje pewne zyski. Na rynku każdego miesiąca pojawia się zbyt wiele książek, by wydawca mógł sobie pozwolić na ryzyko tego typu - tylko największe wydawnictwa się na taki krok decydują.
Podobnie Nora Roberts - jej agent uważał, że thrillery może niekoniecznie sprawią, że fani będą zadowoleni. Tak narodziła się J.D. Robb, równie popularna, choć w innym gatunku. J.D. Robb mogła być również mężczyzną, co z punktu widzenia sprzedaży było nie do pogardzenia.
Są oczywiście autorki, które osiągnęły sporo (niektórzy mogliby powiedzieć, że wszystko) i chciałyby się odciąć w pewien metaforyczny sposób od swojego nazwiska. OK, więc jest jedna taka autorka, J.K. Rowling (też publikująca pod zwodniczym nazwiskiem, gdzie J mogło przecież oznaczać Johna), która wydaje powieści detektywistyczne jako Robert Galbraith. Czy męskie nazwisko ma tu jakieś znaczenie? Chyba tylko jako próba odwrócenia uwagi.
Wygląda więc na to, że Catherine Webb/Kate Griffin/Claire North nie była pierwszą osobą, która na taki pomysł wpadła. Czy jest to jednak dobry pomysł? Choć rozumiem pobudki, to jednak w dzisiejszych czasach nazwisko autora to pewnego rodzaju marka, którą buduje się żmudnie za pomocą reklam i social media. Łatwiej sprzedać produkt pod rozpoznawanym nazwiskiem, które gwarantuje pewne zyski. Na rynku każdego miesiąca pojawia się zbyt wiele książek, by wydawca mógł sobie pozwolić na ryzyko tego typu - tylko największe wydawnictwa się na taki krok decydują.
3. Fanfiki, baby!
Skąd jednak bierze się potrzeba współczesnego pisania i publikowania pod pseudonimami? No cóż, mam taką teorię, która niekoniecznie jest prawdziwa, ale bardzo ją lubię. Wynika to z kultury fanfikowej, gdzie (głównie) autorki posługują się pseudonimami, które zmieniane są dosyć często na potrzeby danego fandomu czy wyzwania. Wszyscy wiemy o E L James czy Cassandrze Clare, pewnie trochę mniej osób wie o Sarah Rees Brennan czy Marissie Meyer. Ja osobiście bardzo się zdziwiłam odkrywszy, że Naomi Novik pisze fanfiki do Transformersów - jest to jedyna znana mi pisarka, która nie przestała pisać i publikować fików po debiucie. A to są autorki, które w mniejszy lub większy sposób wykorzystały bazę fanów twórczości mniej oficjalnej, by zagwarantować wysoką sprzedaż oficjalnych powieści. Ile jest innych? Ja osobiście znam tylko Claire M. Johnson, która fanfikami na swoim profilu się nie chwali.
Może więc w dobie social media budowanie marki nie jest tym samym co kiedyś? Może jest zdecydowanie łatwiejsze, bo poparte bazą oddanych fanów i wiarą, że proza obroni się sama? A jakie jest wasze zdanie na ten temat?