Był w moim życiu, całkiem zresztą niedawno, taki okres, w którym po prostu musiałam kupić książkę w dniu jej premiery, obejrzeć cały serial w ciągu kilku dni czy zjawić się w piątek w kinie na nowym blockbusterze. Rządziło mną FOMO, czyli "fear of missing out", napędzane fejsbuniem, blogami i subskrypcjami.
Na szczęście się opamiętałam, zanim funkopopy zajęły każdą półkę, zatrzymałam i zadałam sobie pytanie w duchu Marie Kondo (to Japonka od efektywnej metody sprzątania): "Czy to przynosi mi radość?" Odpowiedź trochę zaskoczyła mnie samą: nie interesowało mnie łapanie setek srok za ogon, pozostawanie na powierzchni coraz to nowych zjawisk popkulturowych, nawiedzony multitasking zmuszający mnie do absorbowania dzieł i posiadania opinii na ich temat. Nie, miałam swoje obszary zainteresowań i zdecydowanie bardziej chciałam zgłębiać je w szczególe niż być guru w ogóle.
(Tak na marginesie, minimalizm rządzi: nie tylko ograniczenie stanu posiadania, ale przede wszystkim poukładanie sobie priorytetów w głowie - ale to temat na inny blog.)
Wróciłam wtedy do czytania książek i komiksów, co zawsze mnie cieszyło, oraz wybierania nowych lektur na zasadzie skojarzeń i sieci powiązań między nimi. Przestałam czytać tylko powieści. Przyjęłam za punkt wyjścia do analizy intertekstualność, posthumanizm i feminizm, ciągły rozwój (nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej) oraz odpuściłam zmęczonej perfekcjonistce w mojej głowie. Do kina chodzę z rzadka, DVD nie kupuję, oglądam głównie rzeczy, które żyją ponad wykreowany przez dział marketingu hype. Odpuściłam sobie i innym, jednocześnie podnosząc poprzeczkę temu, co decyduję się przyjąć i przetrawić (duchowo, umysłowo i fizycznie).
W ostatnich tygodniach mnóstwo radości przyniósł mi drugi sezon "Westworld", może będzie analiza, oraz drugi sezon "The Good Fight", który jest tak niesamowicie polityczny, że dziwi mnie fakt, iż Kingom (producentom) nie zostały przedstawione jakieś zarzuty. Zaczynam skłaniać się ku przekonaniu, że Brytyjczycy mieli rację i żaden serial nie powinien mieć 26 odcinków na sezon, bo to wpływa na jakość opowiadanej historii - streamingi rządzą.
Próbowałam również oglądać "Sabrinę" z Netflixa, która wizualnie wygląda cudnie, a Kasia Czajka napisała ciekawy post na jej temat, ale w pierwszym odcinku zirytowała mnie maniera aktorska absolutnie każdej postaci na ekranie i uznałam, że nie jest to warte mojego czasu. Możliwe, że do serialu wrócę, ale zbyt przypomina mi "Riverdale" (to to samo universum, prawda?) Tak więc feminizm nie zawsze jest gwarancją, że coś mnie do ekranu przykuje, choć ma na to spore szanse.
Niepowodzenie z "Sabriną" mnie nie zniechęciło, postanowiłam poszukać czegoś, co umili mi jesienne wieczory, spróbowałam więc "Terroru". Jestem przekonana, że to wybitny serial z niepokojącą atmosferą i znakomitą grą aktorską, ale ja nie akceptuję, gdy Ciaran Hinds gra idiotę. W dodatku nieświadomie zaczęłam porównywać "Terror" z "Rzymem" (... ciekawe czemu...) i ten patos, ta powaga mnie pokonały. Uważam, że grupa mężczyzn w terenie, gdzie znikąd pomocy to przepis na katastrofę i jakby piękna ta katastrofa nie była, ja się wypisuję. Nigdy nie rozumiałam etosu odkrywcy, zapisywania białych plam na mapie, a horror trawię tylko z łyżeczką humoru, więc i oglądanie "Terroru" odpuściłam.
Wygląda jednak na to, że do trzech razy sztuka ma w sobie ziarno prawdy, bowiem przeglądając moją listę na Netfliksie trafiłam na "Dirka Gently'ego" i pierwszy odcinek mnie zachwycił. Wygląda więc na to, że jakoś przetrwam jesień. W najgorszym wypadku wrócę do "Doca Martina", którego zostało mi jeszcze kilka sezonów lub całkowicie rozczarowana rzucę się w objęcia książek, herbaty i ciasteczek.