Rzecz oczywista w moim wypadku, ale na wszelki wypadek przypomnę: recenzja zawiera SPOILERY w ilościach sporych.
Anglicy mają takie świetne określenie na jedną z moich wad - name-dropper. Oznacza to mniej więcej tyle, że w rozmowie z ludźmi lubię się powoływać na inne nazwiska, zwykle mniej lub więcej znane. Są gorsze wady, przynajmniej w moim mniemaniu, więc dzisiaj się jej poddam ponownie, rzucając od niechcenia: Nina Gold, Nira Park, Nick Angel, Edgar Wright, Nick Frost, wiedząc, że co najmniej jedna osoba wśród czytelników bloga zacznie w tej chwili czytać wpis uważniej (o tobie mówię, zwierzu!), bo ceni tych ludzi tak samo jak ja.
I właściwie już sam ten zestaw nazwisk mógłby wystarczyć za rekomendację filmu "Attack the Block" (2011), ale nie sądzę, by wtedy ktoś oprócz grona zaciekłych fanów zechciałby się tym filmem zainteresować. Dodam więc inwazję kosmitów i walczących z nią domowymi sposobami w dzień 5 listopada mieszkańców pewnego londyńskiego bloku. Brzmi lepiej? Ja myślę!


Muszę również wyrazić głęboki podziw dla reżysera i scenarzysty w jednym; widać dosyć wyraźnie, że budżet filmu nie był wysoki, ale to wcale nie umniejsza "klimatu" obrazu. Do moich ulubionych (aczkolwiek jednej z dwóch najbardziej mnie przerażających - o drugiej będzie niżej) należy scena w parku, gdy oświetleniem i dźwiękami zrobiono bardzo niskobudżetową, acz niesamowicie klimatyczną scenę zabójstwa kosmity. Podobnie kreacja obcych - jedna kukiełka i powtarzalne, w gruncie rzeczy proste CGI, ale widz nigdy nie ma wrażenia odczuwanego np. przy próbie oglądania "Wiedźmina" - więc jednak się da. Dla większości aktorów był to debiut ekranowy - właściwie tylko Frost i Whittaker mogą się pochwalić udziałem w filmach - ale wykreowali pełnokrwiste postaci, do których właściwie trudno nie czuć sympatii. Na szczęście nie ma w żadnej scenie oczywistego moralizatorstwa, co jednak nie znaczy, że obraz nie jest społecznym komentarzem - pod warstwą komedii/filmu SF/akcji widoczna jest subtelna, głębsza warstwa przekazu.
P.D. James, popularna brytyjska autorka, której zdarza się zahaczać o fantastykę, a konkretnie antyutopie, w swoich powieściach, pisze o UK jak o państwie Wielkiego Brata. Echa tego przekonania reprezentuje w filmie Moses, wyłuszczający swoją teorię spiskową, według której zabójcze stwory z kosmosu zostały uwolnione przez policję, by wybić do nogi wszystkich czarnych obywateli. Zostaje wyśmiany przez znajomych, rzecz to oczywista; ale już mniej oczywisty jest fakt, że tylko Sam jest przekonana, że policja uwierzy w jej zeznania - wszyscy nastolatkowie wiedzą już lepiej, czy na funkcjonariuszach służb mundurowych można polegać, co świetnie udowadnia końcówka filmu.

Napisałam kiedyś "jakie czasy, taki zbawca", przy okazji recenzowania "Torchwood" i właściwie mogłabym sama siebie sparafrazować: "jaka dzielnica, taki bohater". Moses to nie jest porządny John McClane i choć widz zauważa jego zalety i właściwie czuje do niego sympatię (co, jak sądzę, było jednym z celów przyświecających Cornishowi - pokazanie, że młodociani bandyci to też ludzie, produkt swoich pudełkowych mieszkań w najgorszych council houses w Londynie), to jednak nie da się w żaden sposób ukryć, że to przestępca. Cornish nie pokazuje wprost, jak poradzić sobie z problemem, nie jest to również jego rola - on tylko wskazuje na jego istnienie, jednocześnie w bardzo subtelny sposób prezentując rozpad community w wielkich miastach, o którym już kiedyś pisałam. Starsi ludzie, jak pani z wózkiem zakupowym, jeszcze mają poczucie wspólnoty. Młodzi mają już tylko ziomali.
Flaga w jednej z końcowych scen jest mocno symboliczna: oto my, obywatele Wielkiej Brytanii, poddani królowej. To my jesteśmy bohaterami, ale bardzo w stylu Guya Fawkesa - pamiętajcie więc wy, którzy teraz rządzicie, że kiedyś nadejdzie, z hukiem, nasz czas.
Reżyser: Joe Cornish
Scenariusz: Joe Cornish
Gwiazdy: John Boyega, Jodie Whittaker, Alex Esmail, Nick Frost, Luke Treadaway
Więcej informacji: IMDB
Ja najpierw czekałem na to z powodu właśnie nazwisk, zwłaszcza Wright-Frost (czyli 2/3 mojego ukochanego popkulturowego tercetu); potem niecierpliwie wyglądałem z powodu hurra entuzjastycznych opinii, a jak Orbitowski świetnie posumował to w Nowej Fantastyce, to już i tak dawno byłem kupiony. I najlepsze, że totalnie, nawet w małym procencie się nie zawiodłem. Nie ma w "Attack the Block" ani jednego elementu, który mi zgrzyta. Wszystko świetnie się integruje, a tempa filmu mogą inni twórcy pozazdrościć.
OdpowiedzUsuńPoza tym fantastyczne jest to przekazanie pewnych społecznych problemów w formie rozrywki - portret blokowej młodzieży stanowi ważną część całości, ale jeśli chcesz się tylko ubawić, możesz spokojnie tego nie zauważać. No i staroszkolne podejście do kina s-f, przygodowy feeling, to też ważna część uroku obrazu.
A co do samych milusińskich z kosmosu... niby gdzieś tam w kącie głowy złośliwy psuj zabawy podpowiadał, że to w sumie kupa nieco sztucznie wyglądających czarnych kłaków, ale te fluorescencyjne paszcze (rave-kosmici?) były tak fajnym i wizualnie sprawdzającym się pomysłem na potwora, że ograniczenia budżetu absolutnie nie przeszkadzały.
Attack the Block jest z 2011 nie z 2010...
OdpowiedzUsuńOch zna się zwierza na tym blogu zna. Zwierz poczuł się zainteresowany wpisem zanim jeszcze doczytał, że to pułapka specjalnie na niego zastawiona. O filmie zwierz słyszał ale jakoś mu się zapodział na liście filmów do obejrzenia i wyszło jak zwykle - czyli zwierz jakoś o nim zapomniał. Ale teraz produkcja właśnie wywindowała się na sam szczyt listy. Zwierz jest wdzięczny za przypomnienie i recenzję bo przecież już wie, że film zobaczyć musi.
OdpowiedzUsuń@cyd
OdpowiedzUsuńAle już w stopce dobrze datę zapisałam.
@M.Bizzare
Ja na film raczej nie czekałam, ponieważ na początku myślałam, że jest o zombich, a ostatnio mi się przejadły. Ale jak mi go pod nos podstawiono, to obejrzałam. Raz.
Potem drugi, potem kolejny. Czekam na następny film Cornisha.
@cara
Oglądaj i pisz recenzję! Film bardzo fajny.
Bawiłem się bardzo dobrze oglądając ten film. Zresztą Brytyjczycy jeśli chodzi o czarne komedie, bo ten film można nazwać czarną komedią w stylu s-f, nie mają sobie równych.
OdpowiedzUsuńDla mnie sztandarowym przykładem genialnej brytyjskiej czarnej komedii jest "Śmierć na pogrzebie", którą lubię strasznie. Czy "Attack the Block" spełnia założenia konwencji - nie jestem pewna.
OdpowiedzUsuńObejrzę, obejrzę! (zamiast pisać artykuł!)
OdpowiedzUsuń1.5 h dla złapania oddechu. :D
OdpowiedzUsuńBTW, będziemy w Krakowie 28 lub 29 (sobota lub niedziela), czy któryś dzień bardziej ci pasuje na spotkanie?
Może nie spełnia wszystkich założeń i na pewno nie jest w nawet pięćdziesięciu procentach czarną komedią jak "Śmierć na pogrzebie" czy "Płytki grób", ale dla mnie był bardziej czarną komedią niż horrorem:) Takim komediowym horrorem czarnym, albo czarnym komedio horrorem albo horrorową czarną komedią s-f. Mniejsza z tym, ważne, że się dobrze oglądało:)
OdpowiedzUsuń@charliethelibrarian
OdpowiedzUsuńTo fakt, jako horror nie zdawał egzaminu, zupełnie się nie bałam. Ale też nie ma wrażenia, że to było intencją twórców. Podobnie np. "Shaun of the Dead".
To się rozumie samo przez się, że horroru raczej nie należało się spodziewać:) Ja się nie spodziewałem, ale czytając niektóre komentarze, na przykład na filmwebie odnoszę wrażenie, że wielu ludzi się spodziewało, a etykieta przy filmie "horror" automatycznie miała napędzić stracha:) Tak samo było z "Doghouse" - dla mnie bomba, lub "Tucker and Dale vs. Evil" - po polsku "Porąbani". Jeśli nie oglądałaś polecam:)
OdpowiedzUsuńA, gdzieś o tym filmie słyszałam. Rozejrzę się za nim, dzięki za polecenie.
OdpowiedzUsuń