0.
Urban fantasy to taki gatunek książek fantastycznych, który wyrósł jako naturalne przedłużenie klasycznego fantasy. Niektórzy autorzy zaczęli się zastanawiać, jak postępująca urbanizacja i technologizacja społeczeństwa wpływać by mogła na magię i istoty magiczne. Pewnie można argumentować, że gatunek narodził się już u Tolkiena (Mordor jako metafora rewolucji przemysłowej i jej wpływu na środowisko naturalne czy rozdział "Porządki w Shire"). Jedną z najważniejszych pozycji w kanonie urban fantasy jest "Polowanie na jednorożca" (1987) Mike'a Resnicka, które przetarło drogę takim seriom jak "Akta Dresdena" Jima Butchera; co zabawne, anglojęzyczna wikipedia za urban fantasy uznaje bardzo dużo tytułów, które ja raczej zakwalifikowałabym do paranormal romance (książki autorek takich jak Holly Black czy Laurell K. Hamilton), jak również sporo YA (Emma Bull). Nie jest to błędna klasyfikacja, bowiem gatunek, jak sama jego nazwa wskazuje, obejmuje wszystko to, co zawiera magię w mieście. Z przykładów rodzimych przychodzi mi na myśl tylko jedna powieść, "Kwiat paproci" Michała Studniarka.
0a.
Moim zamysłem jest przedstawienie trzech przykładów urban fantasy w najcudowniejszym mieście świata (bo jak powiedział Samuel Johnson: "When a man is tired of London, he is tired of life."). Są to przykłady subiektywne, książki, które kiedyś (lub w zeszłym tygodniu) mnie zachwyciły, do których chętnie wracam. Pominęłam twórczość Chiny Mieville'a, bo o "Krakenie" już już kiedyś pisałam, "LonNiedyn" jest adresowany do dzieci, a "King Rat" nie czytałam (choć stoi na półce).
1.
Neil Gaiman, "Nigdziebądź" (1996)
Pierwsze wydanie "MAGa", z półnagim, skrzydlatym mężczyzną w skórzanych spodniach było pierwszym urban fantasy, jakie przeczytałam w życiu. Powiem więcej, ponieważ wtedy jeszcze nie znałam ani mapy Londynu, ani mapy londyńskiego metra na pamięć (OK, teraz też nie znam, ale zdecydowanie się lepiej w obu orientuję), większość aluzji do miejsc faktycznie istniejących po prostu nie załapałam. Nie przeszkodziło to mi w zakochaniu się w książce. Co zabawne, nie widziałam więcej niż pół odcinka serialu, którego "Nigdziebądź" jest nowelizacją, nie słuchałam też najnowszej wersji radiowej (ale zamierzam, wracając z Wiednia w maju). Nie wiem, czy w związku z tym nie uważam podświadomie, że najlepsze książki z gatunku urban fantasy muszą być mocno osadzone w Londynie. Z perspektywy czasu uważam, że "Nigdziebądź" wcale nie jest najlepszym reprezentantem gatunku, ale nadal mam do tej książki bardzo duży sentyment - choć to naprawdę taki powieściowy fanfik do miasta.
Gaiman sam pomysł urban fantasy rozwinął w powieściach "Amerykańscy bogowie" oraz "Chłopaki Anansiego".
aut. Maja Lulek |
Gaiman sam pomysł urban fantasy rozwinął w powieściach "Amerykańscy bogowie" oraz "Chłopaki Anansiego".
2.
Kate Griffin, cykl Urban Magic
Kate Griffin to tak naprawdę pseudonim Catherine Webb, dziecięcej autorki, która postanowiła zerwać ze swoją dziecięco-literacką przeszłością, tworząc "Szaleństwo aniołów" - przy czym sama strzeliła sobie w stopę tytułem, a dobił ją okładką wydawca. Serio, dla mnie połączenie tytułu z grafiką aż krzyczy paranormal romance. Właściwie nie pamiętam, dlaczego po książkę jednak sięgnęłam (chyba Beryl mnie namówiła), ale bardzo się cieszę, że to zrobiłam. Matthew Swift, główny bohater, jeszcze przed chwilą był martwy, a teraz jest błękitnymi aniołami. Znaczy się nie klonami Marleny Dietrich, tylko... hm, właściwie trudno to wyjaśnić. Anioły to istoty nowe w magicznym Londynie, zrodzone w kablach telefonicznych, bardzo potężne, infantylne i dzielące właśnie ciało ze Swiftem. Który został zamordowany i właściwie chciałby wiedzieć przez kogo. W trakcie cyklu awansuje na Nocnego Burmistrza (polecam cudowne video o The City of London i jego burmistrzu), dostaje czeladniczkę i rozwija swoje moce, ewoluując jak Pokemon. Czyta się książki z cyklu Urban Magic bardzo dobrze, a największą zaletą wg. mnie jest to, jak bardzo magia związana jest z miastem (np. karta Oyster może być wykorzystana jako zaklęcie). Największą zaletą według Beryl jest pewnie to, że Matthew Swift cierpi. :D Plus właściwie bez większych zmian książki są gotowe do przeniesienia na ekran kinowy (idealnie z Paulem Bettanym w roli Swifta).
Kate Griffin to tak naprawdę pseudonim Catherine Webb, dziecięcej autorki, która postanowiła zerwać ze swoją dziecięco-literacką przeszłością, tworząc "Szaleństwo aniołów" - przy czym sama strzeliła sobie w stopę tytułem, a dobił ją okładką wydawca. Serio, dla mnie połączenie tytułu z grafiką aż krzyczy paranormal romance. Właściwie nie pamiętam, dlaczego po książkę jednak sięgnęłam (chyba Beryl mnie namówiła), ale bardzo się cieszę, że to zrobiłam. Matthew Swift, główny bohater, jeszcze przed chwilą był martwy, a teraz jest błękitnymi aniołami. Znaczy się nie klonami Marleny Dietrich, tylko... hm, właściwie trudno to wyjaśnić. Anioły to istoty nowe w magicznym Londynie, zrodzone w kablach telefonicznych, bardzo potężne, infantylne i dzielące właśnie ciało ze Swiftem. Który został zamordowany i właściwie chciałby wiedzieć przez kogo. W trakcie cyklu awansuje na Nocnego Burmistrza (polecam cudowne video o The City of London i jego burmistrzu), dostaje czeladniczkę i rozwija swoje moce, ewoluując jak Pokemon. Czyta się książki z cyklu Urban Magic bardzo dobrze, a największą zaletą wg. mnie jest to, jak bardzo magia związana jest z miastem (np. karta Oyster może być wykorzystana jako zaklęcie). Największą zaletą według Beryl jest pewnie to, że Matthew Swift cierpi. :D Plus właściwie bez większych zmian książki są gotowe do przeniesienia na ekran kinowy (idealnie z Paulem Bettanym w roli Swifta).
Przy okazji, pod nazwiskiem Catherine Webb autorka napisała cykl urban fantasy osadzony w wiktoriańskim Londynie, o Horacym Lyle'u, adresowany do nieco młodszych czytelników (po polsku wyszedł chyba tylko jeden tom). Warto też obserwować jej blog (kiedyś go polecałam w karnawale blogowym), bo Griffin ukończyła prestiżową RADA i zajmuje się oświetleniem spektakli m.in. w National Theatre i kiedyś pisała bardzo entuzjastycznie o "Frankensteinie" z Millerem i Cumberbatchem (oczywiście bez podawania tytułu czy nazwisk, zorientowałam się, że chodziło o ten spektakl dopiero po jego premierze - ale warto ją czytać, by wiedzieć, że coś się kroi, np. w tej chwili musical o Sherlocku Holmesie).
3.
Ben Aaronovitch, cykl "Rivers of London"
Czyli moja najnowsza obsesja, co wiedzą wszyscy, którzy obserwują mojego tumblra (na którym spamuję cytatami, aktualnie z drugiego tomu) lub czytają tego bloga (patrz poprzedni wpis). Beryl, która zaczęła czytać dzień po mnie, miała to samo pierwsze wrażenie: już po kilkunastu stronach czytelnik wie, że ta książka będzie dobra i że ją pokocha miłością dozgonną. Chodzi nie tylko o sarkastyczne poczucie humoru głównego bohatera, ale również o to, że autor, który pisał scenariusze do słuchowisk o "Doctorze Who" i "Blake's 7", postanowił uczynić Petera Granta geekiem. Oraz policjantem-czarodziejem. Znaczy się Peter najpierw został konstablem, a potem odkrył, że potrafi posługiwać się magią - przy czym jako człowiek nowoczesny podchodzi do tajemnych mocy w sposób naukowy. Dodajcie do tego opętania, konflikt pomiędzy antropomorficznymi rzekami i sporo tajemnic oraz okrucieństwa, a otrzymacie książkę właściwie idealną.
W dodatku największym fanem własnej twórczości jest sam Aaronovitch, co powinno być okropne, a tak naprawdę jest urocze. Na jego stronie można znaleźć np. dream casting, poszczególni aktorzy zostali zaproponowani przez fanów, ale Aaronovitch zebrał to wszystko "do kupy", lub theme songs dla niektórych bohaterów.
***
Nie jest to tak, że urban fantasy jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Bardzo go lubię, to fakt, ale w ostatnich latach pojawia się w nim coraz więcej sieczki. Tym bardziej warto wspierać własnym portfelem te pozycje, które wybijają się ponad przeciętność, nie stawiają na romans z trollem czy seks z wampirem jako główny motyw fabularny, lecz raczej starają się wnieść coś nowego do tego dosyć w sumie młodego gatunku, jednocześnie kotwicząc go mocno w historii i geografii danego miasta. Zaproponowane przeze mnie przykłady są dobrymi miejscami startu dla tych z was, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z urban fantasy, a jeśli już coś czytaliście, podzielcie się ze mną swoim doświadczeniami w komentarzach.
Czyli moja najnowsza obsesja, co wiedzą wszyscy, którzy obserwują mojego tumblra (na którym spamuję cytatami, aktualnie z drugiego tomu) lub czytają tego bloga (patrz poprzedni wpis). Beryl, która zaczęła czytać dzień po mnie, miała to samo pierwsze wrażenie: już po kilkunastu stronach czytelnik wie, że ta książka będzie dobra i że ją pokocha miłością dozgonną. Chodzi nie tylko o sarkastyczne poczucie humoru głównego bohatera, ale również o to, że autor, który pisał scenariusze do słuchowisk o "Doctorze Who" i "Blake's 7", postanowił uczynić Petera Granta geekiem. Oraz policjantem-czarodziejem. Znaczy się Peter najpierw został konstablem, a potem odkrył, że potrafi posługiwać się magią - przy czym jako człowiek nowoczesny podchodzi do tajemnych mocy w sposób naukowy. Dodajcie do tego opętania, konflikt pomiędzy antropomorficznymi rzekami i sporo tajemnic oraz okrucieństwa, a otrzymacie książkę właściwie idealną.
W dodatku największym fanem własnej twórczości jest sam Aaronovitch, co powinno być okropne, a tak naprawdę jest urocze. Na jego stronie można znaleźć np. dream casting, poszczególni aktorzy zostali zaproponowani przez fanów, ale Aaronovitch zebrał to wszystko "do kupy", lub theme songs dla niektórych bohaterów.
***
Nie jest to tak, że urban fantasy jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Bardzo go lubię, to fakt, ale w ostatnich latach pojawia się w nim coraz więcej sieczki. Tym bardziej warto wspierać własnym portfelem te pozycje, które wybijają się ponad przeciętność, nie stawiają na romans z trollem czy seks z wampirem jako główny motyw fabularny, lecz raczej starają się wnieść coś nowego do tego dosyć w sumie młodego gatunku, jednocześnie kotwicząc go mocno w historii i geografii danego miasta. Zaproponowane przeze mnie przykłady są dobrymi miejscami startu dla tych z was, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z urban fantasy, a jeśli już coś czytaliście, podzielcie się ze mną swoim doświadczeniami w komentarzach.
A czytałaś książki Mike'a Careya?
OdpowiedzUsuń"Nigdziebądź" darzę dużym sentymentem, urban fantasy za wiele nie czytałam, czemu więc nie zacząć od polecanych przez Ciebie cykli? No, Grendello, budź się w końcu z zimowego snu, i przestań nad sobą użalać. Dobre książki czekają!
OdpowiedzUsuńZ urban fantasy czytam dwie serie: Patricii Briggs o Mercy Thompson i Stacii Kane Downside Ghosts. Aaronovich i Griffin czekają w kolejce.
OdpowiedzUsuńTo ja napiszę że Sharon Li, bohaterka „Stray Souls” wypączkowanego z przygód Matthew Smitha nie ma wprawdzie takiego bonusu do dziwaczności i cierpienia jak ten ostatni, ale też bardzo mi się podoba. Może za siłę napędową jej działań, którą jest potężny wkurw, może za bohaterów drugoplanowych (wampir-hipochondryk, banshee miłośniczka sztuki…),może jeszcze za coś innego, ale niezależnie od powodów czekam na drugi tom.
OdpowiedzUsuńCałkiem od siebie mogę podsunąć cykl "Courts of the Feyre" Mike'a Shevdona. Wprawdzie w zasadzie tylko pierwszy tom jest londyńskim urban fantasy, później mamy wersję ogólnokrajową, ale i tak dobrze się czyta.
(Drugie podejście do komentarza, pierwsze gdzieś wciungło...)
Nie, komiksów też nie. Podobno są dobre.
OdpowiedzUsuńA Kate Griffin w dodatku po polsku można w taniej książce znaleźć (ostatnio widziałam "Nocnego burmistrza".
OdpowiedzUsuńPatricię Briggs już kiedyś wspominałaś, miałam się tym zainteresować, ale potem zrobiłam duże zamówienie na awesomebooks i jakoś mi to wypadło z głowy. Mam lektur na mniej więcej rok.
OdpowiedzUsuńBeryl ma "Stray Souls" i chyba i ona, i Cyda czytały, ale Beryl strasznie na tę książkę psioczyła, więc chwilowo sobie odpuściłam (bo mam "Moon Over Soho"!)
OdpowiedzUsuńCzy w tym Shevdonie są faerie? Bo jeśli tak, to ja postoję, sparzyłam się na Holly Black (z jej książkami nigdy nie wiesz, czy będzie dobrze, czy okropnie). I wiem, że "Neonowy dwór" jest o faerie, ale jakoś Matthew Swift wszystko czyni lepsiejszym.
Frapuje mnie, co się z stało z tym komentarzem, szczerze mówiąc.
No jak ma nie być skoro są w tytule cyklu? :-) Tyle że trochę mniej standardowe. Na przykład tytułowych Dworów jest siedem a nie dwa.
OdpowiedzUsuńJa ze swojej strony mam "na kiedyś" zakolejkowanego Aaronovitcha, ale chcę skończyć "Jacka Glassa", dodatkowo właśnie kupiłam nowych "Przedksiężycowych" i tak mi się wpychają na front kolejki (na dodatek wciąż nie wiem, powtarzać pierwszy tom czy nie).
Nigdziebądź to u mnie przypadek zepsucia nastawieniem, w dodatku może zbyt długo odwleczonym. Przy tym pierwszym wydaniu z czarnobiałym aniołem, nie wiedzieć czemu bez koszuli ale w portkach, wdrukowała mi się otoczka "Genialne! Nowe! Zachwyca!". Jak wreszcie przeczytałam, już nowe (paskudne, bleh) wydanie, to się okazało, że jednak nie zachwyca, choć klimatu temu nie odmawiam. Ale to się wpisuje w mój ogólny odbiór Gaimana - jest dobry i mogę zrozumieć, że ma zaprzysięgłych fanów, ale nie nadaje na mojej fali. Nad chyba najmocniej wychwalanymi Amerykańskimi bogami zdechłam z nudów...
OdpowiedzUsuńCo do londyńskiego metra w powiązaniu z fantastyką, najmojszym i najmocniejszym skojarzeniem jest The Winds of Marble Arch Connie Willis (w Polsce jako Wichry Marmurowego Łuku), ale czytałam to dosyć dawno, w 2002... Z tym, że Wichrów raczej nie liczę jako urban fantasy, no chyba, że genius loci uznamy za bezosobową istotę magiczną. :)
Za to moje uwielbiane Good Omens pasuje, jak sądzę, chociaż na ogół nie myślę o tym w kategoriach gatunku. Polowanie na jednorożca czytałam naście lat temu, ale pamiętam, że polubiłam. Z nowszych: Mike Carey i cykl o Feliksie Castorze.
A filmy można? Pierwszy Highlander! :)
Nie przepadam za "Przedksiężycowymi", zresztą Ania przez to myśli, że nie lubię jej książek, silly her. Natomiast "Jack Glass" ma śliczną okładkę, o czym to jest?
OdpowiedzUsuńWedług mnie cykl o Feliksie Castorze jest naprawdę dobry. Koncepcja jest taka, że na początku XXI w. z nieznanych przyczyn pojawiło się mnóstwo duchów i innych istot paranormalnych; nikt za bardzo nie wie, co z tym zrobić, niektórzy w to wierzą, niektórzy nie, dużo zależy od percepcji danej osoby. Główny bohater jest egzorcystą, który zajmuje się w zasadzie nieco detektywistyczną robotą. I może tyle wystarczy.
OdpowiedzUsuńJeszcze seria "Greywalker" Kat Richardson jest w sumie niezła.
Tak się teraz zastanawiam... nie pamiętam, żeby ktoś to wspominał w tym kontekście, ale technicznie rzecz biorąc, Harry Potter to przecież urban fantasy? To jest, o ile nie wykluczamy automatycznie wszystkiego młodzieżowego.
OdpowiedzUsuńOraz przypomniałam sobie, co z polskich rzeczy najbardziej pasuje do gatunku: Kingsajz. *chichocze i ucieka*
No właśnie ten detektywistyczny wątek mnie kiedyś zniechęcił, bo to samo było w "Polowaniu na jednorożca" i w "Aktach Dresdena", ogólnie dosyć popularny motyw w settingu urban fantasy. Ale przy okazji sprawdzę tego Castora, dzięki za polecenie.
OdpowiedzUsuńBeryl ma taaaaką listę rzeczy, które ją wkurzyły. I Cydę też, z tego, co mówiła. Akurat Sharon była do przełknięcia, ale cała reszta obsady...
OdpowiedzUsuńNie do końca. Znaczy się elementy są, ale fabuła nie skupia się na tym, że jest magia i musi współistnieć z normalnym miejskim życiem, co mniej więcej jest wyznacznikiem gatunku.
OdpowiedzUsuńA, "Kingsajz", faktycznie!
Książki bardzo przyjemne. I chociaż raz jest sensownie wytłumaczone, czemu ten niezły detektyw, co nieźle sprawy rozwiązuje i powinien tarzać się w kasie, jednak cały czas głoduje.
OdpowiedzUsuńPrzypomniało mi się jeszcze o książkach Siergieja Łukjanienki: szczególnie polecam "Brudnopis" i "Labirynt odbić" - chociaż nie wiem, czy to drugie to jeszcze urban fantasy. Jeszcze coś mi chodziło po głowie, ale niestety uciekło.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą za "Szaleństwo aniołów" nie wzięłam się właśnie przez tytuł i okładkę, które zakwalifikowały je do kategorii "potencjalnie słaba fantastyka - szkoda czasu". Shame on me.
No właśnie, dlatego mówię, że tytułem i okładką prawie zabito książkę. Dobrze, że istnieje jeszcze ustna metoda polecania książek, bo inaczej w życiu bym się za to nie zabrała, a to bardzo dobry cykl.
OdpowiedzUsuńFajny ten Jack Glass? Szanownego autora czytałam jedynie Nudę pierścienia i Dr. Whom i nie nastraja to bardzo optymistycznie, ale może w twórczości poważnej jest lepszy?
OdpowiedzUsuńMoże wydawca uznał (a może i autorce ktoś tak doradził), że książka lepiej się sprzeda na fali popularności paranormal romance i różnego rodzaju czytadeł dla młodzieży,
OdpowiedzUsuńDowcip polega na tym, że w tych książkach nie ma nawet ćwierć grama romansu, a tytuł bardzo dobrze poddaje zawartość części pierwszej. Trochę gorzej z okładką…
OdpowiedzUsuńTej ostatniej, z pyłkiem wróżkowym. Ze względu na anioły myślę, że jednak nie, nie zrobiłby tego smarkatym chyba?
OdpowiedzUsuń"Jack Glass" jest… dziwny. Z jednej strony wariacje na temat klasycznych tematów detektywistycznych (zagadka zamkniętego pokoju itp), z drugiej – rzecz dzieję się kiedyś-tam-w-przyszłości, z ludźmi zasiedlającymi cały Układ Słoneczny. Jako całość nie robi na mnie takiego wrażenia jakie najwyraźniej zrobiło na jury BASFA. Dobre jest pierwsza część, druga mnie wkurza narratorką (OK, 16-latka, nawet genialna, może być egzaltowana, ale mi się to nie musi podobać), trzecia może być (nastolatce trochę przechodzi), ale całość IMO cierpi na brak zakończenia.
OdpowiedzUsuńHm, a wiesz, ze w "Rivers of London" chyba też jest do tego nawiązanie?
OdpowiedzUsuńTy lubisz, jak bohaterowie cierpią, przecież dlatego czytałaś Robin Hobb. Ale straszni mi się podoba fakt, ze autorka zdaje sobie z tego sprawę.
Ale jak jakoś sensownie cierpią. Nawet w POI jak pan Batman zarobił kulkę w żołądek, to przez czas jakiś jeździł na wózku a potem był osłabiony na akcjach. Swift jest bity na okrągło, idzie do Molly, przepraszam, blok dalej, do dr. Seah, dostaje tabletki, a potem choćby cała krew i jelita walały się już po chodniku, rusza do boju dalej. Rambo nie Nocny Burmistrz. Zresztą, co tam Rambo, Terminator.
OdpowiedzUsuńE, to może kiedyś przy okazji, ale chwilowo sobie odpuszczę. Dzięki za wyjaśnienie.
OdpowiedzUsuńNo ale przecież anioły, poza tym już był kiedyś martwy, więc teraz się kurczowo życia trzyma.
OdpowiedzUsuńTak, ale człowiek się jakoś słabiej przejmuje, jak bohater się nie przejmuje zupełnie. Do spalonej łapki jeszcze współcierpiałam, potem mnie to zaczęło śmieszyć.
OdpowiedzUsuńNo dobra, łapię że jak "urban" to miasto, niekoniecznie współczesne. Ale że "fantasy" ogranicza się do magii?... czy może przez magię rozumiesz właśnie wszystkie dziwne stwory, elfy, czarodziejów, anioły, demony i jeszcze zasmażkę na dokładkę?
OdpowiedzUsuńDotyczy magii w mieście, jak sama nazwa wskazuje, nie sadzę, by warto to było ograniczyć do współczesności. Czyli raczej decyduje miejsce niż czas czy sztafaż.
OdpowiedzUsuńNo masz, a mnie się wcześniej od razu pomyślało "Ankh-Morpork!", ale się mentalnie trzepnęłam na otrzeźwienie, że to już przesada. :)
Ale jak czarodziej, elf i anioł, to siłą rzeczy i magia. Może być magicznie a zarazem bezelfio i niedemonicznie, ale w drugą stronę się nie bardzo da. Elf, demon, anioł i czarodziej bez magii to nie stwory fantastyczne, tylko grupka smętnych mutantów i gość, któremu coś się ubzdurało. A zasmażka z magią to eliksir, ale zasmażka bez magii, to współczesna powieść egzystencjalna. Moim zdaniem urban fantasy to dokładnie ta sama menażeria, co w innych podgatunkach, tylko wetknięta w miejską scenografię.
OdpowiedzUsuńAletheia to lepiej zdążyła wyjaśnić niż ja bym zdołała.
OdpowiedzUsuńA, ale w Ankh-Morpork zawsze tak było, że były trolle i krasnoludy i uniwersytet magiczny, więc to raczej nie jest novum w tym wypadku i chyba nie możemy mówić o urban fantasy. Choć formalnie spełnia założenia.
OdpowiedzUsuńOkej, rozumiem. Mam trochę inną interpretację (a co, wolno mi :D) ale zgadzam się, że największym określnikiem urban fantasy jest miejska sceneria. Reszta to, jakby, kwestie dodatkowe.
OdpowiedzUsuńAha, czyli słusznie mi przemknęła wcześniej jeszcze jedna myśl - że jedną z typowych cech (choć można polemizować, czy obowiązkową) byłoby to nagłe objawienie magii w do-tej-pory-racjonalnym świecie, albo przynajmniej wersja "magia była zawsze, tylko się ukrywa". A w każdym razie to typowszy scenariusz, niż odwrotność - urbanizacja i industrializacja wyrastająca w klasycznym Fantasy Realm z lasami i zamkami.
OdpowiedzUsuńPotem z każdym kolejnym tomem akcja Felixa Castora się rozkręca (i zanim się obejrzysz, lecisz do księgarni po kolejne książki). Bardzo dobra seria!
OdpowiedzUsuńAle doczytałam gdzieś, że niedokończona, czy to prawda?
OdpowiedzUsuńNa razie wyszło chyba 5 tomów, 6 tom (ponoć) się piszę ;)
OdpowiedzUsuńTak właśnie czytałam, i ten szósty podobno już dłuższy czas się pisze. Z drugiej strony nadal chyba nie tak długo jak GRRM pisuje.
OdpowiedzUsuńMam straszne wyrzuty sumienia, że tak rzadko tu zaglądam, ale jak już wejdę to tyle cudowności jest do przeczytania :)
OdpowiedzUsuńJa z urban fantasy nie mam za wiele doświadczenia, chociaż oczywiście kocham Nigdziebądź, który czytałam po raz pierwszy krótko po powrocie z Londynu wiec każdym nawiązaniem jarałam się jak małe dziecko...
Zdecydowanie zostałam zachęcona do pozostałych pozycji, zwłaszcza do Rivers of London... a poza tym...
MUSICAL O SHERLOCKU HOLMESIE???? Czyżbym umarła i trafiła do nieba?
Aha... domyślam się, że Rivers of London jest dostępne tylko po angielsku, tak?
OdpowiedzUsuńWydawnictwo MAG ma w planach wydanie "Rivers of London", miało być w tym roku, ale przesunęło się na początek 2014. Ale po angielsku jest zdecydowanie taniej, a nie jest pisane trudnym językiem.
OdpowiedzUsuńTen musical nie jest w National Theatre, mind you, tylko w jakimś innym, Griffin twierdzi, że będzie dobry.
I co to znaczy, że za często tu nie wchodzisz???
Jak dla mnie Castora da się czytać, ale to poziom mniej więcej Dresdena
OdpowiedzUsuńbez zombie!tyranozaurów (a Dresden przyjemny jest, ale bez cudownych
pomysłów, które pojawiają się co jakiś czas, wypada tak sobie).
No ba, że "Higlander"!
OdpowiedzUsuńUwielbiam Connie Willis, chyba jeszcze o tym nie wspominałam, jedna z moich ulubionych autorek. I oczywiście, że czytałam "Winds", ale to właściwie mało urban fantasy.
"Good Omens" chyba jednak do innego gatunku należy, przy czym jest to tak dobra książka, że ten gatunek powinien się nazywać "Good Omens".
I masz rację co do "Amerykańskich bogów", zdecydowanie bardziej podobali mi się "Chłopaki Anansiego" - przy czym mają cechę wspólną z "Rivers of London", tzn. główni bohaterowie są czarni. To zresztą w w "Moon Over Soho" doprowadza do genialnego dialogu pomiędzy Peterem a jego mentorem Nightingale'm, o tym, jak nazywać "black magicians" - jednocześnie jest to bardzo humorystyczna i bardzo głęboka rozmowa.
Hm, faktycznie, nawet to czytałam swego czasu.
OdpowiedzUsuńBTW, z polskich rzeczy chyba łapie się jeszcze "Dom Wschodzącego Słońca" Oli Janusz.
OdpowiedzUsuńTo, że nie ma tam ani ćwierć grama romansu jest jedną z najlepszych rzeczy w tych książkach. Dostajesz Odę, i myślisz "Acha, to już!" i tak czekasz jeden tom, drugi, w trzecim już nie czekasz. :D
OdpowiedzUsuńPytanie techniczne: urban fantasy dotyczy tylko magii we współczesnym świecie?... zawsze myślałam, że to jest w ogóle "fantasy" (czyli stwory, potwory, magia, itd.) w obecnych czasach. Jak to właściwie jest?
OdpowiedzUsuńJa szalenie lubię serię o sukubie Richelle Mead (co jest ciekawe, bo jej Akademia Wampirów - pardon the pun - ssie). Ale w Sukubie na korzyść książki przemawia, że jeden z bohaterów wygląda (dosłownie!) jak John Cusack.
A tak w ogóle to bodajby Ci czułki wyrosły! Lista książek "do przeczytania" którą normalnie mam, przez Twoje posty wzrosła do niebotycznych rozmiarów. And it wasn't that small to begin with! :D
No w jednej części jest ta babka z rzeki na paru stronach z którą być może Matthew się przespał a może jednak nie...
OdpowiedzUsuńDotyczy magii w mieście, jak sama nazwa wskazuje, nie sadzę, by warto to było ograniczyć do współczesności. Czyli raczej decyduje miejsce niż czas czy sztafaż.
OdpowiedzUsuńAle ja bardzo rzadko piszę o książkach, nie wiem, o co ci chodzi...
A co na ten temat myślą anioły, bo mogą przechylić szalę Schroedingera... I w której części, bo nie pamiętam tego zupełnie.
OdpowiedzUsuń"Największą zaletą według Beryl jest pewnie to, że Matthew Swift cierpi."
OdpowiedzUsuńWedług mnie? Przepraszam, a ciebie to nie śmieszy?
Największą zaletą długo były doktorowe nawiązania. Autentycznie zjechałam z ławki na przystanku przy Trzech Rzeczach, Które Uczyniły Brytanię Wielką.