Białe, czarne, kolorowe

Czasami temat po prostu sam się prosi o zrealizowanie w formie notki. Gdy w ciągu tygodnia wszystko, co zainteresowało mnie w internecie, obracało się wokół kwestii reprezentacji różnych ras w literaturze, wiedziałam, że w końcu będę musiała ulec. Nadal uważam, że są osoby mające lepsze kwalifikacje do napisania tej do notki, ale raz się żyje. Najwyżej zjedziecie mnie w komentarzach.

 1. Sera fuku jako narzędzie opresji

Wszystko zaczęło się od artykułu na wielce ciekawym blogu Rich In Color, poświęconym problemowi dywersyfikacji rasowej bohaterów w książkach (głównie YA), zalinkowanego przez Carrie. Autorka, Karen Sandler, dosyć stanowczo rozprawia się z pięcioma (wyssanymi z palców) obawami pisarzy przed pisaniem postaci, które należą do innych ras/kręgów kulturowych - jej rady sprowadzają się do "DO YOUR RESEARCH WELL". Faktycznie, jeśli wyobraźnia pozwala nam pisać o zombie czy kosmitach, Maorys nie może być trudniejszy - choć oczywiście dochodzi tu kwestia szacunku wobec innej kultury. Czym innym jest wymyślenie rasy (elfów, kenderów, ludzi-płaszczek) od podstaw, a o czym innym opisanie tradycji, wartości, a czasem również mentalności istniejącej grupy ludzi. Taka odmienność i wynikający z niej konflikt może być fascynującym tematem książki ("Szogun" Clavella, "Cetaganda" Bujold), ale w dzisiejszych czasach o wiele bardziej bardziej prawdopodobnym rezultatem jest oskarżenie o próbę zawłaszczenia wartości kulturowych (tzw. cultural appropriation). Poprawność polityczna is a bitch, powiedzmy sobie szczerze, to obosieczne ostrze. Z jednej strony broni naszych praw, z drugiej warto sobie uświadomić, że potępiając fake Apache trackera z podcastów "Welcome to Nightvale" powinniśmy ten sam mechanizm zastosować do wszystkich cosplayerek Sailor Moon, które nie są Japonkami, T.E. Lawrence'a czy Lady Gagi (a tylko połowie z nich obrywa się od oburzonych fanów na tumblrze).


2. Jeśli jesteśmy w Londynie, dywersyfikacja jest konieczna

Ale ja nie o tym chciałam pisać, wspominam o problemie na marginesie, tylko o Aaronovitchu raczej, autorze, który głównym bohaterem cyklu popularnych książek uczynił młodego mężczyznę z mieszanego małżeństwa (moment, czy aby na pewno małżeństwa? to takie moje założenie jako czytelnika, może być błędne, nie byłby to pierwszy raz, gdy ja lub inna osoba się myli; nie szukając daleko, Carrie wyobrażała sobie Petera jako białego człowieka, a Ninedin i ja ojca Petera jako czarnego). Autor zresztą trolluje niemiłosiernie, bawiąc się naszymi uprzedzeniami: doktor Walid, muzułmanin, jest przecież rudowłosym Szkotem. Sam Aaronovitch jest WASP (White Anglo-Saxon Protestant), więc mamy rzadki przypadek cross-racial writing: biały autor, ciemnoskóry bohater. Ninedin zwróciła również uwagę na kwestię odrębności kulturowej ekspatriantów z Sierra Leone, która jej zdaniem została potraktowana z odpowiednim szacunkiem. Z mojego punktu widzenia ważne jest to, że czyniąc z głównego bohatera policjanta, czyli osobę, która przekracza granice ras i klas, i umieszczając akcję w Londynie, Aaronovitch musiał po prostu uwzględnić w fabule, jak bardzo multi-kulti jest to miasto, bo inaczej doprowadziłby do zakłamań.


3. Czy my się już kiedyś spotkaliśmy?

W serialach proceduralnych sporą popularnością cieszy się ostatnio kwestia nierozpoznawania ludzi z innej rasy niż ta, do której świadek należy. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że faktycznie tak jest: dla mnie wszyscy Koreańczycy są bardzo do siebie podobni. U Aaronovitcha Peter, policjant, a więc osoba, której zmysł obserwacji powinien być bardziej rozwinięty niż u przeciętnego obywatela, myli Cichych Ludzi. Skoro polegamy więc już na pierwszej przeszkodzie, wyglądzie, jak pojąć i odpowiednio opisać np. skomplikowane więzi rodzinne sierraleończyków, skoro u rdzennych Anglików coś takiego jak relacje rodzinne prawie nie występuje? Odpowiedzią jest oczywiście gruntowny research - pewnie, że najlepiej jest pisać o czymś, co znamy, ale przecież niekoniecznie musimy daną rzecz znać z własnego doświadczenia, prawda? Czyli wracamy do artykułu Karen Sandler. O czym ona jednak nie wspomina i uważam to za niedopatrzenie, to kwestia nietraktowania koloru skóry jako narzędzia do pokazania mechanizmów społecznych; na tym bardzo często polegała Le Guin, której opowiadania były świetnymi analizami antropologicznymi, ale nijak nie dało się zżyć z bohaterami. Aaronovitch ma podobny problem z zamianą rzek: kiedyś były one białymi mężczyznami, a teraz są czarnymi kobietami - czyli zmiana na dwóch poziomach, rasy i płci - ale tylko Lady Ty ma ciekawą osobowość.


4. Post-kolonializm

Bronić będę jak niepodległości stanowiska, że post-kolonializm jako narzędzie analizy literatury uczynił więcej szkody niż pożytku, relegując nowych autorów ze starych kolonii do kręgu z etykietą "INNE". Doceniamy prozę Zadie Smith, zachwycając się tym, jak opisuje życie w londyńskich etnicznych enklawach (jak wcześniej Kureishi), ale głównym argumentem jest egzotyka na naszym podwórku, w dodatku akceptowana tylko do pewnego stopnia, jeśli traktowanie Romów w Londynie ma być miernikiem nastrojów społeczeństwa. Gdzieś zgubiła się globalna, internetowa wioska, wraz ze śmiercią Octavii Butler umarł afrofuturyzm. Prawdziwie zdywersyfikowane rasowo, koegzystujące pokojowo społeczeństwa trafiły do "Star Treka". I może to science fiction jest odpowiedzią na problemy, jakie w tej kwestii prezentuje współczesna literatura. Mamy "Cyberabad Days" Iana McDonalda, w "Obcym brzegu" Celii Friedman sytuacja jest jeszcze bardziej optymistyczna. Tu już nie mamy do czynienia z token person of colour. Te książki należy promować, dyskutować o nich, pisać recenzje, a może w końcu doczekamy się społeczeństwa rodem z wizji Rodenberry'ego.

Komentarze

  1. Kiedyś wdałam się w dyskusję z wykładowcą, że my o post-kolonializmie nie powinniśmy się wypowiadać, bo jedyne, co na ten temat wiemy, to zabory. nasza kultura nie tyle była zawłaszczana, co tłamszona. Ale to tak na marginesie, bo tak naprawdę chciałam powiedzieć, że ja wysiadam, pierwszy komentarz i od razu ciekawszy niż notka.


    No właśnie, te dziewczyny, które tropią rasizm (bo jako jego objaw jest przez nich postrzegane zawłaszczenie kulturowe) na tumblrze, widzą jakby tylko jedną stronę medalu przywłaszczania atrybutów kultury, tą złą. A dla mnie to nie jest zjawisko, które może być oceniane binarnie, co ty, jako znawca antyku, bardzo ładnie podsumowałaś. Bo to jest też pewnego rodzaju dialog między kulturami. Nie przestanę jeść sushi tylko dlatego, że w Polsce nie produkuje się nori.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też mam trochę problem z terminem "cultural appropriation" i podobnie jak Wam bardzo trudno mi zjawisko oceniać w kategoriach etycznych. Z jednej strony prowadzi do uproszczeń i może wzmacniać stereotypy, ale z drugiej strony jak kultura może istnieć bez takich zawłaszczeń? Doskonały jest przykład Aleksandry o antyku, w średniowieczu, o którym wiem nieco więcej, też jest mnóstwo przykładów cultural appropriation. To dotyczy przecież zarówno kwestii etnicznych, jak również zawłaszczania przez kulturę popularną elementów kultury wyższej. Jeśli rozumiemy to jako dialog i wzajemne wzbogacanie się (bo przecież w pewien sposób zmienia się każda z nich) to jest ok.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trudno byłoby znaleźć religię, czy w ogóle kulturę, która nie zaczynała jako odłam czegoś starszego, więc wszyscy obrażeni zapominają, że sami wyrośli z niegdysiejszej obrazy. Widać tylko jak Kalego obrażać, to źle.

    Paradoksalnie, ta obrażana kulturowość zaczyna być broniona tylko i wyłącznie wtedy, gdy zwróci uwagę obcego. Natomiast we własnym kręgu swojskie i tradycyjne znaczy często obciachowe. O ironio, ten sam obciach jest przez obcego szczerze podziwiany. Wyrazem podziwu jest zapożyczanie, inspirowanie się... i wtedy nagle ci sami, co pogardzali własnym zacofanym obciachem, krzyczą "gwałtu! kradną!". Z Kalim zawiązuje spółkę pies ogrodnika. Żeby nie bić tylko teoretycznej piany: ostatni przykład mam sprzed paru miesięcy, gdy znajoma Szwajcarka ogłosiła, że właśnie przekopywała pamiątki rodzinne i ją nostalgicznie naszło na stroje narodowe, więc friendlisto, daj głos! co się u was nosi(ło)? Część friendlisty stwierdziła, że "u nas, to chyba tylko dżinsy i T-shirty", inna część wyraziła żal, że jest z kraju zbyt młodego, żeby się coś narodowego zdążyło rozwinąć, więc należałam do nielicznych, którzy przynieśli cokolwiek do zawieszenia oka. Oczywiście "wszyscy wiedzą", że cepelia to kicz, plastik, wiocha, koło gospodyń wiejskich i ogólnie żenada. Tymczasem zostało to przyjęte z zachwytem, bo takie kolorowe! i wzorzyste! i historyczne! (Szwajcarka et consortes siedzą w fandomach Age of Sail, a XVIII-XIX-wiecznych tropów dało się znaleźć w naszych zapaskach i serdakach sporo). I nic w tym zaskakującego, bo egzotyka ma zawsze +100 przewagi nad znajomym grajdołkiem. W Polsce się spazmuje, że ojej! Londyn! królowa! kilty w kratę! irlandzkie granie! country i buty z ostrogami! gejsze! ...a tymczasem dokładnie te same rzeczy "u siebie" są żenadą między ziomami, mimo oficjalnego bycia dziedzictwem kulturowym, z tych chronionych i dotowanych. Oczywiście, dopóki nie przyjdzie obcy i nie ubierze modelki w orli pióropusz do wysokich obcasów albo nagra reggae z góralską kapelą. Wtedy cool ziomy rzucą się bronić "swojego".

    Bo generalnie główny punkt ciężkości w tym całym interesie z obrażaniem to bardziej "kto" niż "co". Brązowy dżentelmen może powiedzieć brązowemu dżentelmenowi 'Yo nigga!' and nobody takes offence. Nie ma problema, zią. Dżołk, c'nie? Tylko że dżołk gwałtownie traci na dżołkowości w miarę jaśnienia dżentelmena mówiącego. I większym problemem nie jest nawet to, co mógł mieć na myśli blady dżentelmen mówiąc 'Yo nigga!', tylko jak właściwie ma mówić, chcąc powiedzieć cokolwiek, bo napięcie wyrośnie z samej różnicy odcieni, niezależnie od intencji i nawet najlepszych chęci konkretnych zaangażowanych. Właśnie jak piszesz, poprawność polityczna jest obosieczna. Pamiętam jakieś pół roku temu dyskusję na LJowej grupie Linguaphiles, gdy ktoś poprosił o wskazówki jak mówić, żeby absolutnie nikogo nie obrazić. Wyszło, że najlepiej nie mówić w ogóle. Jeden sobie życzy, żeby mówić bez ceregieli "czarny", a African American mu brzmi ironicznie, inny, sam nie-czarny, będzie gromił innych nie-czarnych za niepoprawność, a Native American jest w ogóle podejrzany, bo przesadnie ugrzeczniony. Jak u mnie mawiają, jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu... Z jednej strony ludzie mają uzasadnione powody do paranoi, trudno udawać, że nie. Ale rezultat jest jaki jest, paranoiczny.

    No i wreszcie - żaden element żadnej kultury nie ma przecież wzorca w Sevres. Krucjaty pod wezwaniem św. Bulwersa ruszają najczęściej w obronie czegoś, co w danej "odwiecznej i tradycyjnej" postaci istnieje raptem od kilkudziesięciu-stu kilkudziesięciu lat lat, jak choćby te nieszczęsne stroje narodowe... Co nie znaczy, że mnie samej się czasem nie zdarza irytacja, że coś tam gdzieś tam zostało przekręcone. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziewczyny, wasze komentarze są cudowne, długie i merytoryczne i choćby dlatego cieszę się, że tę notkę z siebie wyrzuciłam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fantastyczna ta notka i komentarze, czytam i podziwiam erudycję piszących. Faktycznie problem "obrony wartości" kulturowych i tradycyjnych często jest sztucznie rozdmuchany i mało kto z broniących zadaje sobie pytanie, czego tak zaciekle czego tak zaciekle broni i skąd się to wzięło. Klasyczny przykład to te klity, które nie są wcale ani takie stare, ani tradycyjne :) Czy osoby noszące się w stylu etno (też go lubię), który często jest miksem różnych zapożyczeń nie mających wiele wspólnego z oryginalna tradycją owych ubiorów, zawłaszczają wartości kulturowe?
    A czy kultura nie powinna być przypadkiem dobrem ogólnoludzkim? Świadome i nieświadome adaptacje, przekręcenia i przeinaczenia różnych motywów też w końcu są elementem kultury; samo to zjawisko kulturowego "odbijania piłeczki", gdy coś trafia do danego społeczeństwa, zostaje przetworzone i wraca z powrotem tam, skąd przyszło (liczne przykłady z Japonii) jest niezwykle ciekawe. Kiedyś też mnie irytowało, że coś tam zostało "przekręcone", teraz, gdy mnie coś zainteresuje, najwyżej dociekam, jakie były początki, ale akceptuję ewolucję tego motywu "po drodze"

    OdpowiedzUsuń
  6. Modne w tym sezonie azteckie wzory won z szafy! :D


    Myślę, że chodzi raczej o to, że zapożyczenia mogą spłycać dany aspekt kultury, ale jak wykazała Ninedin, mogą również nadać mu nowe, ciekawe znaczenie. Jak kultura nie ewoluuje, to zanika.

    OdpowiedzUsuń
  7. "Klasyczny przykład to te klity, które nie są wcale ani takie stare, ani tradycyjne :)"
    Mam wrażenie, że dowolny strój, za który podli najeźdźcy byli gotowi cię zabić zasługuje na bycie własnym, ukochanym i tradycyjnym.

    OdpowiedzUsuń
  8. o nienienie, aztec zostaje :D

    o jeśli chodzi o spłycanie tradycji i kultury, to bardzo często my sami robimy to kuku swojej własnej tradycji - jak patrzę na nas Polaków, jesteśmy mistrzami w sprowadzaniu własnej historii i wszystkiego co sie z nia wiąże do mantry bóghonorojczyznapolskawalcząca. Bez wnikania w kontekst i wyciągania wniosków, bo po co.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja tak burzac kobieca dominacje w komentarzach, chcialbym zwrocic uwage na pewien problem bardziej odnosnie kwestii, hm, "rasowych", anizeli "kulturowych". Kilkukrotnie spotkalem sie z sytuacja, ze glownym problemem i do pewnego stopnia zniechecajacym do umieszczania osob innej rasy, byli - mocno upraszczajac - wojownicy o ich umieszczanie. Najbardziej jaskrawym przykladem dla mnie byly dyskusje okolo wydania biografii Heinleina, ktory zjadl zeby wlasnie na YA. Jedna autorka (autor? nie pamietam) napisala taki mily tekst, ze Heinlein jest fajny i mily, ale szkoda, ze rasista (i pare innych tego typu epitetow).
    Wszystko byloby moze do zrozumienia, gdyby nie to, ze Heinlein wielokrotnie umieszczal w swoich powiesciach w pozytywnym kontekscie i tez jako glownych bohaterow osoby o innym niz WASPowa pochodzeniu. Bylo to wyraznie zaznaczone, ale jak widac dla krytyka, jezeli autor nie krzyczy o tym na prawo i lewo, to jakby nie napisal.
    Z drugiej strony, wcielajac sie w role czytelnika, reaguje alergicznie na ksiazki, ktore krzycza "wielokulturowa opowiesc o wielorasowych bohaterach". Mam automatycznie odruch, ze to jest sztuczne i na sile tworzone, po to, aby przedstawic, ze jestesmy "cool" i nie mamy nic wspolnego z nietolerancja. Stad do mnie przemawia Heinleinowe nie mowienie tego wprost, niz okladkowy krzyk.

    ps: odnosnie 4 punktu z linkowanego tekstu, od dluzszego czasu bawie sie w tworzenie swiata s-f (nigdy nic o/w nim nie napisze - to tylko zabawa) i chyba wlasnie jest on bardzo zly z punktu widzenia autorki. W wyniku mieszania sie ras itp., wszyscy ludzie maja podobny szaro-brazowy kolor skory...

    OdpowiedzUsuń
  10. Ale jak nikt nie będzie krzyczeć, to nic nie będzie się zmieniać.

    OdpowiedzUsuń
  11. I jeszcze na marginesie: http://fandomforequality.com/2013/08/29/white-until-proven-minority/

    OdpowiedzUsuń
  12. Problem jest w tym, jak sie krzyczy. Jezeli dla wydawcy powiesc staje sie drugorzedna wzgledem reklamowania jej, jako "tolerancyjnej", to efekt bedzie odwrotny od zamierzonego tutaj. Zamiast rzeczywiscie poprawic "wielokulturowosc", to wiecej czytelnikow zrazi sie do gatunku.
    Stad uwazam, ze nalezy promowac powiesci, ktore - by to dobrze ujac - nie robia problemu z fakut, ze istnieje wiele roznych ras i kultur. Gdzie bohaterowie nie nalezacy do dominujacej grupy etnicznej sa traktowani jako cos naturalnego. Zdaje sobie sprawe z tego, ze to troche utopijne.

    OdpowiedzUsuń
  13. But we're gonna get there in the end. :D

    OdpowiedzUsuń
  14. Och, a ja sobie właśnie czytam Aaranovitcha "Moon over Soho" i taki oto kawałek znalazłam odnośnie poprawności politycznej ;)
    "You can't call them black magicians," I said.
    "You realise we're using black in its metaphorical sense here," said Nightingale.
    "It doesn't matter," I said. "Words change what they mean, don't they? Some people would call me a black magician."
    ...
    "What should we call them then?" He asked patiently.
    "Ethically challanged magical practitioners," I said.

    ***
    Ethically challenged - jeden z powodów dla których zakochałam się w Aaranovitchu ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Owszem, ten fragment był bardzo, bardzo zabawny. :D Ale tez trochę smutny, bo biedny Nightingale siedział przez lata samiuteńki w tym Folly i teraz trochę nie nadąża.

    OdpowiedzUsuń
  16. No nie nadąża, to fakt, ale dzięki temu tak dynamiczna jest relacja między bohaterami. Strasznie mi się Aaronovitch podoba, pisze lekko, ale z klasą. Czekam z niecierpliwością, aż siostra mi podrzuci 3 tom, bo jak nie to chyba się wybiorę do Warszawy i siłą odbiorę :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Wiesz, to są dobre książki, ale chyba nie na tyle, by od razu siostrę bić...

    OdpowiedzUsuń
  18. A ja trochę obok tematu - widzisz, mnie się zdaje, że Aaronovitch właśnie wcale nie musiał robić z Londynu multi-kulti, nawet mając za bohatera policjanta. Wręcz przeciwnie, większość powieści fantasy, zwłaszcza z nurtu YA, robią z dowolnego miasta na świecie dziewiętnastowieczny Londyn, a przecież Rivers of London to są powieści tyleż detektywistyczne, co fantasy. O czym zresztą poniekąd będzie notka, którą właśnie produkuję i powinna się lada dzień pojawić :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Hm... Ale:
    a. dziewiętnastowieczny Londyn też już był multi-kulti, choć odruchowo myślimy raczej o brodatych białych w cylindrach...
    b. urban fantasy na ogół jest właśnie bardzo dwudziesto-dwudziestopierwszowieczne, to wręcz jeden z wyznaczników gatunku; urban fantasy retro podpada już pod steampunk, jak mi się zdaje.
    A obietnica notki brzmi interesująco, jakby co - czekam. :)

    OdpowiedzUsuń
  20. To, co Aletheia powiedziała, z naciskiem, że jednak urban fantasy się od fantasy różni. Korzystaja z tych samych elementów, ale efekt końcowy jest jednak inny.

    OdpowiedzUsuń
  21. Hm, może powinnam czytać więcej urban fantasy w takim razie.

    OdpowiedzUsuń
  22. Właśnie o to mi chodzi, że tym bardziej powinno im się to liczyć na plus, jak nie zapomną :)


    Właśnie tak myślę i myślę nad przykładami wielokulturowości w fantastyce i nie bardzo mi jeszcze cokolwiek przychodzi do głowy.

    OdpowiedzUsuń
  23. Mówisz? To podrzuć jakieś dobre :)

    OdpowiedzUsuń
  24. Oprócz Aaronovitcha to jeszcze "Szaleństwo aniołów" Kate Griffin i kolejne tomy przygód Matthew Swifta i błękitnych aniołów - tu już Aletheia i Beryl są ekspertkami, ale ja się zachwycam miejską magią.

    OdpowiedzUsuń
  25. Pierwsze, co mi się nasuwa, osobiście czuję jako najmniej oryginalny przykład świata, bo pasowałby prawie do każdego zagadnienia związanego z fantastyką, ale: Discworld. Zarówno w skali makro (Klatch, Czteriksy, Lancre, Imperium Agatejskie itede), jak w skali mikro, czyli właśnie takiego kosmopolitycznego miasta. Ankh-Morpork z każdym kolejnym tomem ciągle od nowa i z innej strony wałkuje sprawy rasowo-imigrancko-mniejszościowo-równościowe. Można co prawda powiedzieć, że to się liczy jako kolejny ze star treków z nie-naszym światem, ale Ankh-Morpork jednak zbyt wyraźnie jest odbiciem Świata Kuli, a multikulturowosć jest tam tematem, a nie tylko tłem (jak w przykładzie niżej).

    Dalej, no, owszem. Urban Magic Kate Griffin. :) *zezuje w dół* Koniec świata, ekspertką zostałam... *khem*wciągupółroku*khem*. Griffinowy Londyn jest właśnie kosmopolityczny o wiele bardziej niż "brytyjski" w tradycyjnym rozumieniu. Dodam, że bardzo podoba mi się, jak ona to rozwiązuje technicznie: "używa" ras, ale ich nie nazywa. Nie uświadczy u niej ani jednego black, African American, Asian, white, Indian, czy jakiejkolwiek innej etykietki; wyłącznie bezpośrednie opisy - ton skóry, kształt oczu, kolor włosów. Generalnie wisi u niej nad tym wszystkim komunikat: ich rasa to "londyńczycy". Razem to daje, jakby to ująć, wyraźny ale nienachalny przekaz, bez wymachiwania transparentem "Patrzcie jaką jestem Działaczką w Sprawie!!!". Naturalny, realistyczny obraz bez agitacji na siłę i zamieniania powieści w pogadankę umoralniającą. I paradoksalnie to działa lepiej, bo zamiast ładować łopatą, po prostu prezentuje multikulturowość jako codzienną normalność, bez dęcia w fanfary i oczekiwania na medal, bo ojej! wprowadziła czarną postać! W ten sposób to się sączy podprogowo, zamiast robić Problem z czegoś, co właśnie powinno przestać być problemem. (Domyślam się, że Hihnt mógł mieć wyżej coś w tym guście na myśli, i przy okazji chciałam powiedzieć, że się z nim zgadzam). Dodatkowa rzecz, która może Cię zainteresować: płeć jest u niej wyłącznie cechą postaci i nie determinuje tego, co się tej postaci przytrafia/jak postać działa; gdyby ją zmienić, to byłaby inna postać, ale wciąż ta sama fabuła, tak samo, jak gdyby zmienić kolor włosów albo skóry.

    Charlaine Harris miała okazję przerobić temat "wychodzenia z szafy" i mniejszości społecznych, ale wygląda na to, że zwyczajnie jej pióra nie stało, o ile w ogóle myślała o czymkolwiek poza kolejnymi pairingami...

    A na Goodreads mają do tego całą grupę dyskusyjną. :)

    OdpowiedzUsuń
  26. Dobra, przekonałyście mnie, idę czytać Szaleństwo Aniołów. Oraz jeszcze Rany Co To Jest Goodreads I Czy Ja To Muszę Umieć?

    OdpowiedzUsuń
  27. ALE JAK MASZ WYBÓR TO W ORYGINALE!!! Uff, mam nadzieję, że zdążyłam. Dlaczego w oryginale, to (i inne rzeczy) jest napisane u mnie na LJu pod tagiem 'kate griffin'. A, i jakby co, nie zrażaj się pierwszymi czterdziestoma stronami, Griffin uwielbia mącić początki. A Goodreads to angielskie LubimyCzytać (a FB to angielska NaszaKlasa, hłe hłe). Nie wiem czy musisz, ja nie umiem. :) To znaczy, nie ma mnie tam. Jeszcze?

    OdpowiedzUsuń
  28. Zdążyłaś :) Dobra, to zdecydowanie w oryginale.
    Uff, to dobrze, że nie muszę, bo naprawdę nie mam czasu. Ale rzeczone forum zapiszę sobie w pamięci, bo temat wielce mnie interesujący.

    OdpowiedzUsuń
  29. a. Może i był, ale większość pisarzy stara się o tym nie pamiętać. Mit Londynu jako miejsca pełnego brodatych facetów w cylindrach wyjątkowo trudno mam wrażenie obalić.
    b. Nowoczesny nie zawsze znaczy wielokulturowy. A szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  30. Prawdopodobnie należy to zwalić na późną godzinę i moje przymulenie po dłuższym czasie grzebania w grafice, ale nie jestem pewna what your point is. :) Skoro te rzeczy nie zawsze są spełniane, to chyba tym bardziej liczą się na plus autorom, którzy o nich pamiętają? Ergo, także Aaronovitchowi, jak przypuszczam. Chyba, że właśnie o to Ci chodzi? Dodam tylko, że wielokulturowość w fantasy (i urban fantasy) nie jest wcale taka unikatowa, dałoby się znaleźć więcej przykładów, nawet jeśli to rzeczywiście nie będzie "zawsze".

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz