Gdzie jest granica?

Od czasu poprzedniej notki sprowokowanej gwałtem na Sansie w odcinku "Gry o tron" przeczytałam sporo reakcji na ten temat, lepszych i gorszych, broniących scenarzystów i ich potępiających. Najciekawszy był chyba ten tekst, porównujący najnowszego "Mad Maxa" do wyżej wspomnianego serialu (choć i on ma kilka problematycznych fragmentów, jak usprawiedliwianie przemocy kobiet). Nie zamierzam ich analizować, bo nie to mnie w tej chwili najbardziej frapuje. Ta notka będzie o czymś innym, częściowo wspomniałam już o tym wcześniej, ale chciałabym dodać kilka słów.



Jedna z czytelniczek odezwała się do mnie na privie, dziękując za notkę, bo w jej odczuciu trochę za dużo czasu spędzamy roztrząsając problemy fikcyjnych postaci (tu: gwałt), a ignorując realne problemy (tu: również gwałt). W moim odczuciu obie te kwestie są powiązane, bo jak pisze Chuck Wendig, dzieła popkultury i ich podejście do pewnych spraw rysują pewien obraz rzeczywistości (tu: kultura gwałtu*), natomiast zainteresowało mnie co innego: zaangażowanie w fikcję - a przede wszystkim jego granice.

Simon Pegg powiedział ostatnio w kontrowersyjnym wywiadzie dla RadioTimes: 
“It is a kind of dumbing down in a way,” he continued. “Because it’s taking our focus away from real-world issues. Films used to be about challenging, emotional journeys or moral questions that might make you walk away and re-evaluate how you felt about... whatever. Now we’re walking out of the cinema really not thinking about anything, other than the fact that the Hulk just had a fight with a robot.”
I pomijając oczywistą bzdurę, że najnowszy film Marvela nie prowokuje do głębszej refleksji (bo prowokuje, ale nie jest to kwestia jakości dzieła, tylko kwestia myślenia odbiorcy), może faktycznie jesteśmy w dzisiejszych czasach zaangażowani w ucieczkę od rzeczywistych problemów w świat fikcji książkowej, growej czy ekranowej trochę zbyt bardzo, ale nie w tym sensie, w jakim mówi o tym Pegg. Problemem jest to, że czujemy się, my widzowie, my gracze, my czytelnicy częścią procesu twórczego - a w dosyć oczywisty sposób nim nie jesteśmy.

 

Najbardziej chyba przejechał się na tym twórca "Teen Wolf", Jeff Davis, który po pierwszym sezonie był wielbiony jako "dar dla fanów". Szybko jednak okazało się, że łaska owych fanów na pstrym koniu jeździ i wylała się z tumblra na niego fala krytyki: głównie za queerbaiting sterekowy, ale potem również za stereotypizację Azjatów; raz wprawiona w ruch machina okazała się być nie do powstrzymania i właściwie każda scena jest kilkukrotnie analizowana, czy aby przypadkiem Davis znowu się nie "podłożył".

Hej, sama jestem fanką Stereka jako pairingu. Ale jestem też fanką "Teen Wolfa" jako serialu i nie uważam, że słusznym jest mówienie scenarzyście, co ma pisać tylko dlatego, że chcemy to zobaczyć na ekranie. Od tego mamy podział na kanon i fanon. Ja np. uwielbiam coffee shop AU, ale nie chciałabym, by "Teen Wolf" (albo "Hobbit") rozgrywał się w głównie w tym settingu, bo nie dlatego tą konkretną historię śledzę. Nie roszczę sobie prawa do mówienia twórcy, co chciałabym zobaczyć/przeczytać, nie żądam wprowadzenia zmian w treści. Wierzę przede wszystkim w siłę i wewnętrzną spójność opowiadanej historii.

(Oczywiście są też dobre przykłady słuchania fanów. James Roberts po sugestiach fanów zmienił grupę sparka jednej z postaci (w wydaniu zbiorczym). Ale też James Roberts nadal jest przez fanów wspierany.)

Rozśmieszył mnie ostatnio jeden z postów na tumblrze, krytykujący Jossa Whedona, do niedawna ikonę feminizmu, za sposób, w który stworzył postaci kobiece w "Age of Ultron". Ciekawym zabiegiem jest odniesienie krytyki owej krytyki do postaci Sansy, bo okazuje się, że część fanów ma pretensje o to, że Sansa, która po naprawdę traumatycznych przeżyciach zaczęła pod "opieką" Littlefingera stawać na nogi nagle cofnęła się do Sansy z sezonu drugiego. Tia, bo takie doświadczenia mają tylko żywi ludzie, a nie postaci fikcyjne. Postaci fikcyjne raz zmienione nigdy do punktu wyjścia nie wracają. IT'S A RULE.

Ja też przywiązuję się do fikcyjnych postaci i zdarza mi się mówić o wielkich robotach per MY BABIEZ, ale żądanie, by nic złego im się nie przydarzało jest żądaniem kastracji nie tylko biegu opowieści, ale też charakterów postaci i ich rozwoju. A czasami ten rozwój oznacza również krok wstecz - tak dzieje się również w życiu.

Jeśli zaś fani chcą się poczuć odpowiedzialni za bohaterów, pozostają im fanfiki. Serio, jedyną w moim odczuciu usprawiedliwioną ingerencją w czyjś proces twórczy jest lobbowanie, by inne stacje telewizyjne przejęły przedwcześnie zdjęte z anteny seriale; problem mam nawet z Arthurem Conan Doyle'm, który ugiął się pod naporem wielbicieli i przywrócił Sherlocka Holmesa do życia. Bo autor też ma prawa: do niezależności, do decydowania o swoich bohaterach, do pracy bez nacisków ze strony fanów. Nie ma za to obowiązku słuchać ich narzekań i brać ich pod uwagę. W dzisiejszych czasach każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu uważa, że posiada prawo do wypowiadania się na dowolny temat - właściwie jest to prawda - ale tylko niektórzy wiedzą, kiedy z tego prawa nie warto korzystać.

Joss Whedon opuścił Twittera jakiś czas temu i nie sądzę, by kiedykolwiek ujrzały światło dzienne prawdziwe powody tej decyzji. Ale doskonale rozumiem, że interakcje z fanami mogły być czymś, co w ostatecznym rozrachunku bardziej przeszkadzało niż pomagało, czy to ze względu na treść, czy też intensywność. W końcu jak mówi przysłowie, "gdzie kucharek sześć...". I to my, fani, jesteśmy w procesie twórczym tą nadliczbową kucharką.


*Sorry, "kultura" gwałtu? Gwałt nie jest częścią kultury, polecam powieść "Marianna i barbarzyńcy", Angela Carter lepiej to wyjaśnia.

P.S. Zostawiacie fantastyczne komentarze, czytam je i kiwam głową, bo dopowiadacie rzeczy, o których ja nie pisałam. Dziękuję.

Komentarze

  1. Tak się tylko zastanawiam, czy problem nie leży trochę po obu stronach, to znaczy razem z rozwojem takiej swobodnej cyrkulacji idei i wiadomości w ogóle między autorem i odbiorcą pojawia się pokusa wykorzystania tej linii komunikacji z jednego kierunku (autor-odbiorca) w drugi (odbiorca-autor). Tyle że to też nie jest do końca coś nowego -- jak z tym ACD, jak z Lucy M. Montgomery, jak z Sienkiewiczem chociażby i tak dalej. Ta pokusa "wiem lepiej, jakby to można było rozegrać" jest po prostu silna; teraz dodatkowo łatwiej ją chyba realizować, bo i kontakt z autorem jest prostszy, bo autor już nie jest niedosięgłą jednostką z Parnasu, ale kimś kto ma konto na twitterze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę koniecznie tę "Mariannę" przeczytać ponownie, bo coś mi się zdaje, że za pierwszym razem nic nie zrozumiałam.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja myślę, że utwór literacki czy inny powstaje gdzieś na styku relacji autor-odbiorca. Jasne, autor ma prawo poprowadzić swoją postać w taki czy inny sposób, skrzywdzić ją, nagrodzić i co mu się tam podoba. Ale odbiorcy ma prawo się to nie podobać. I ma prawo to niezadowolenie wyrazić. Problem polega raczej na tym, że kiedyś styczność pomiędzy jednym a drugim była przeważnie znikoma i ograniczała się do spotkań autorskich i listów na przykład. Dziś zanikają proporcje, bo autor jest jeden, a czytelników setki, tysiące, miliony i wszyscy mogą wysłać mu e-mail, co zajmie sekundę. I wydaje się w związku z tym, że czytelnicy muszą mieć rację, bo jest ich więcej. Ale to nieprawda. Autor rozmawia swoim dziełem zawsze tylko z jedną osobą, bo każdy odbiera jego tekst indywidualnie (nie wiem, czy jasno się wyrażam), to jest relacja intymna, która się wydarza w momencie kontaktu odbiorcy z dziełem (tak przynajmniej ja to widzę).


    W każdym razie nie zmienia to faktu, że autor bez odbiorcy nie istnieje. Dlatego moim zdaniem w wysłuchaniu i ewentualnym dostosowaniu się do żądań odbiorców nie ma nic złego (oczywiście w pewnych granicach, bo inaczej to już nie jest sztuka).

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam na myśli to, że czasem krytyka jest słuszna i autor może uznać, że się mylił albo że jakiś pomysł właściwie jest fajny, jeśli chodzi o rozwój danej postaci. I jeśli zmieni swoje dzieło, to przecież nic w tym nie będzie złego (chyba).

    OdpowiedzUsuń
  5. Będzie na szybko i nieskładnie, dlatego będzie się w punktach, żeby ta moja wypowiedź nosiła choćby znamiona uporządkowania:


    - no więc wiele zależy od temperamentu twórcy/twórców, który może sobie w zależności od charakteru kompletnie olać sugestie, krytykanctwo i szantaże fandomu i w spokoju robić swoje albo starać się zadowolić wszystkich. Lub wybrać któryś ze stanów pośrednich


    - poza tym prymarną funkcją wielu tekstów kultury jest robienie pieniędzy (poprzez przyciąganie targetu reklamowego, promocję gadżetów etc. etc.) i, co za tym idzie, ma wartość artystyczną hasła reklamowego wymyślonego przez copywritera dla nowej kampanii reklamowej. W tym wypadku śledzenie trendów i zapotrzebowań odbiorców - oraz reagowanie na sygnały od nich - jest ważniejsze od wierności jakimś wizjom artystycznym. Co wcale nie musi być czymś złym.


    - To, co niżej/wyżej pisała noida - zmieniły się czasy, teraz twórcy tekstów popkultury są bardziej świadomi, jaki odbiór mają ich dzieła, na ile osiągnęli zaplanowane rezultaty, czy odbiór jest zgodny z ich intencjami itd.

    OdpowiedzUsuń
  6. O to to, ostatnimi czasy - po boomie social media? - granice między twórcą a odbiorcą strasznie się zatarły i została otworzona zupełnie nowa puszka z robalami. Ogólnie temat chodzi za mną już od paru ładnych miesięcy - to jest od shitstormu wywołanego półfinałem Walking Dead - i jakoś nie mogę dotrzeć do żadnej sensownej konkluzji. Nie mam problemu z fandomem próbującym podjąć dialog z twórcą, nie oszukujmy się, w znakomitej części przypadków nie mówimy o dziele tworzonym przez autora z jakąś tam jedną, spójną wizją artystyczną - w większości mówimy o tytułach tworzonych po równo przez kilku twórców na raz, stację, producentów, sztab ludzi zajmujących się śledzeniem trendów i cojeszcze. I nie wydaje mi się, by istniała jakaś tam wielka wizja, którą udział fandomu w procesie twórczym mógłby zniszczyć czy wykastrować, generalnie wydaje mi się, że w tym momencie tworzenie popularnych mediów - pokroju Teen Wolfa czy MCU - to bardziej szukanie złotego środka. I otwarta komunikacja z widownią może być całkiem fajną i pomocną rzeczą. To oczywiście przy radosnym założeniu, że ta komunikacja będzie przebiegała kulturalnie. No bo właśnie: ja nie mam problemu z fanami, którzy chcą mieć wkład w proces twórczy, ja mam problem z fanami, którzy stawiają żądania a potem tupią nóżkami i trzaskają drzwiami, kiedy ich widzimisie nie zostanie spełnione. Nienawidzę roszczeniowego podejścia, a to jest właśnie model zachowania Twojego Standardowego Wojującego Fana - przynajmniej ostatnie doświadczenia z fandomami mnie tego nauczyły. I jak zwykle nie pomaga sprawie fakt, że rzecz rozgrywa się głównie na tumblrze przesiąkniętym SJW.

    OdpowiedzUsuń
  7. Inna sprawa, że fandomy to kolosy nie do ogarnięcia i nie wiem, czy sensowna komunikacja ma w ogóle szansę zaistnieć w sytuacji, kiedy masz kilka/naście/dziesiąt milionów ludzi i tym samym kilkanaście milionów definicji tego, co mieści się w granicach rozsądku i co ma rację bytu w danym dziele o.ó

    OdpowiedzUsuń
  8. Osobiście uważam, że jako odbiorca mam prawo domagać się od twórcy dwóch rzeczy: 1. żeby dzieło miało ręce i nogi, na co składają się rzeczy typu logicznej spójności, dbałości o realia i takie tam, oraz 2. żebym potem uznała, że nie straciłam czasu i pieniędzy - mam się dobrze bawić, ma to potem za mną chodzić, cokolwiek. Przy czym punkt drugi jest ważniejszy i jestem gotowa zrezygnować z pierwszego, jeśli drugi jest spełniony. A jak konkretnie twórca te rzeczy załatwi, to już jego rzecz. Natomiast jeśli uważam, że tych warunków nie spełnił, to też nie zamierzam niczego mu dyktować - bo to jednocześnie i dalsza strata mojego czasu, i włażenie komuś z butami w jego twórczą autonomię - tylko zwyczajnie sobie pójdę w kierunku ciekawszych rzeczy. Bywa, że wkurzam się na tle "o, tutaj zmarnowaliście taką fajną szansę! to mogło być dobre!", ale jest różnica między narzekaniem, a żądaniem. Jeśli się ją przekracza, to jest krok za daleko. Właściwe, w moim pojęciu, byłoby raczej postawienie tego kroku w kierunku "a ja to zrobię lepiej!" i przystąpienie do dzieła.

    Roszczeniowość fandomów (i zaspokajanie jej) jest o tyle bezsensowna, że nie ma czegoś takiego, jak jednomyślny fandom. A dlaczego dopieszczać akurat tych, którzy są głośniejsi? Co nawet nie musi oznaczać liczniejszych.

    Zastrzelcie, ale "kultura gwałtu" odruchowo kojarzy mi się z kulturalnym gwałceniem. "Pani szanowna pozwoli, Uprzejmy Gwałciciel jestem, miło mi poznać..." Nie można tego było nazwać, nie wiem, mentalnością gwałtu, czy jakoś?

    OdpowiedzUsuń
  9. ja nie mam problemu z fanami, którzy chcą mieć wkład w proces twórczy, ja mam problem z fanami, którzy stawiają żądania a potem tupią nóżkami i trzaskają drzwiami, kiedy ich widzimisie nie zostanie spełnione.
    Podpisuję się. Proponować można i warto. Zamieniać propozycję na żądanie i obrażać się, że nie zostało przyjęte? To w końcu kto tu ma być twórcą? -.-

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz