Wehikuł czasu w centrum Londynu, czyli "The Tempest"

Tytułem wstępu

Moja praca licencjacka była poświęcona nawiązaniom szekspirowskim u Pratchetta; był to wynik kompromisu pomiędzy promotorem a mną, on był w trakcie pisania habilitacji z "Burzy", ja koniecznie chciałam pisać o fantastyce. Dzięki temu znam "Burzę" najlepiej ze wszystkich sztuk - była to oś, wokół której koncentrowały się wszystkie nasze lektury na ostatnim roku, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu poświęcone post-kolonializmowi i przez długi czas wydawało mi się, że jest to jedyna słuszna perspektywa do analizy (nie tylko "Burzy", ale np. "Czasu Kalibana" Tada Williamsa). Wtedy też pojawiło się marzenie, by doświadczyć na własnej skórze elżbietańskiego teatru, ale jakoś w trakcie poprzednich wizyt w Londynie nigdy nie dotarłam do The Globe i nie wypożyczyłam poduszki za pensa. Trzeba było dopiero Rogera Allama, bym się zdecydowała na zakup biletu.

Prospero jako oś fabuły

Tekst czytany i film z Helen Mirren zdają się sugerować, że kluczem do "Burzy" jest postać Prospera, maga-władcy, podstępem (i niesłusznie) pozbawionego swojego królestwa. Co jednak, jeśli utracił tron przez własne niedopatrzenie, co jeśli nie dbał o poddanych, tylko spędzał całe dnie pogrążony w książkach? A może dopiero pobyt na wyspie nauczył go odpowiedzialności związanej z rządzeniem? Tak w każdym bądź razie interpretuje postać Prospera Allam. Oczekiwałam przed spektaklem, że jako doświadczony, charyzmatyczny aktor zdominuje scenę, ale on raczej pociągał za sznurki z cienia, skupiając się na relacji z Mirandą (jako ojciec nastoletniej córki Prospero staje się niesamowicie komiczną postacią), z Arielem (tu brak trochę brak chemii), z Calibanem. Punktem zwrotnym jest wybaczenie bratu pod wpływem współczucia nie tylko Mirandy, ale przede wszystkim nieludzkiego Ariela:

ARIEL
      Confined together

In the same fashion as you gave in charge,

Just as you left them, all prisoners, sir,

In the line grove which weather-fends your cell.

They cannot budge till your release. The king,

His brother, and yours, abide all three distracted,

And the remainder mourning over them,

Brimful of sorrow and dismay. But chiefly

Him that you termed, sir, “the good old Lord Gonzalo,”

His tears run down his beard like winter’s drops

From eaves of reeds. Your charm so strongly works 'em

That if you now beheld them, your affections

Would become tender.

PROSPERO
    Dost thou think so, spirit?

ARIEL
Mine would, sir, were I human.

I chociażby dla tej sceny warto było te trzy godziny stać.

Post-kolonializm a język

Prospero usunął się w cień, ale to pozwoliło innym postaciom ukraść trochę światła reflektorów (nie żeby były jakieś reflektory, to teatr elżbietański, nawet efekty dźwiękowe były prokurowane tradycyjnymi metodami). Trinculo (Trevor Fox), żeby jeszcze utrudnić zrozumienie szekspirowskiego tekstu, mówił z bardzo silnym akcentem z Newcastle. Fantastyczny był James Garnon jako Caliban-niewolnik, który ruszał się nie do końca w ludzki sposób, ale jednocześnie potrafił prostymi gestami pokazać uczucie wobec Mirandy. Najpiękniejsze jednak było to, co robił z głosem, prawie naśladując dźwięki wydawane przez zwierzęta. Łatwo było go znienawidzić, ale też wywoływał współczucie. Na jego ciemnym tle prawie jak anioł jawił się Ariel, właściwie też niewolnik, ale innego rodzaju.

Colin Morgan ukradł spektakl

Wspominałam, że poszłam na spektakl głównie dla Allama, ale nie spodziewałam się, że wyjdę podziwiając innego, zdecydowanie młodszego i mniej doświadczonego aktora. W rolę Ariela wcielali się już Ben Whishaw czy Aidan Gillen (na trapezie, podobno był cudowny) i powiem szczerze, że nie czułam zaciekawienia, gdy tumblr oszalał na wieść o tym, że znany z "Merlina" Colin Morgan będzie występował na deskach The Globe. Z teatru zaś wyszłam w połowie zakochana. Rzadko zdarza się, że młody aktor tak intynktownie "czuje" scenę. Obok Calibana była to najbardziej fizycznie wymagająca rola spektaklu, ale Morgan mógłby występować w Cirque du Soleil, sądząc po akrobacjach, jakie wykonywał. O wiele bardziej imponujące było jednak to, jak zbudował rolę. Jego Ariel był wyraźnie neurotyczny, często mrugał, jąkał się, a jego kwestia "Do you love me, master? No?" - to był najmocniejszy punkt spektaklu, moment zachwytu teatrem, który powoduje ucisk w klatce piersiowej.

Ponieważ Ariel skacze po scenie i po galeriach, miałam okazję przez dłuższą chwilę znaleźć się bardzo blisko Morgana i bardzo zaimponowało mi jego skupienie i bijąca od niego ukryta siła, charyzma. Jest to aktor, którego warto obserwować.

Jeśli nie masz charyzmy scenicznej, The Globe cię zje

Nie widziałam żadnej innej sztuki na deskach The Globe (pewnie się to zmieni), ale wygląda na to, że jest to bardzo wymagający teatr. Nie ma reflektorów zwracających uwagę widza, brak mikrofonów (jednak było słychać kwestie wypowiadane nawet z najwyższej galerii), gra jak w czasach elżbietańskich. W całym spektaklu nie było jednak osoby, która by poległa; co bardziej doświadczeni teatralnie "rozbitkowie" w cudowny sposób nawiązywali kontakt wzrokowy z publicznością, co jeszcze dodawało całości uroku. Strasznie podobał mi się sposób, w jaki zrealizowano trudną przecież scenę z Arielem jako harpią. Fantastyczne były kostiumy, niepokoiła renesansowa muzyka (nawet fałszujący Ariel). Mam wrażenie, że nad całością unosił się duch barda z Avonu.

Ogromnie żałuję, że "The Tempest" w The Globe było dla mnie jednorazowym doświadczeniem. Za cenę 5 funtów otrzymałam niezwykły dar teatru, jak zwykle cierpiąc z powodu jego ulotności.


(Wpis jest ilustrowany tendencyjnie. I REGRET NOTHING.)

Komentarze

  1. O jaki cudny wpis! Szczerze Ci zazdroszczę udziału w tym spektaklu. Dla mnie, przedstawienie w Globe (Romeo i Julia z 10 lat temu) było jednym z najbardziej pielęgnowanych doświadczeń z Londynu. Myślę, że postaram się to powtórzyć!

    OdpowiedzUsuń
  2. *płacze rzewnymi łzami*

    OdpowiedzUsuń
  3. Zwłaszcza, że bilety "stojące" są bardzo tanie (po 5 funtów) zdecydowanie warto. Ja za rok znowu idę do The Globe, nawet jeszcze nie wiem, co grają i kto występuje, ale wiem, że idę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale dlaczego? Przecież to jest w zasięgu ręki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na bilet do The Globe to owszem, stać mnie, ale na bilet lotniczy do UK?... już mniej. Może jak wygram w Totka. I znajdę kogoś kto się zajmie babcią na czas mojej nieobecności.

    OdpowiedzUsuń
  6. Szukaj okazji? Znaczy się na bilety lotnicze, nie na opiekę nad babcią. Czasami ceny są bardzo niskie.

    OdpowiedzUsuń
  7. hej, czyli wystałaś, zazdroszczę, zazdroszczę, zazdroszczę. cieszę się. że Colin Morgan sie sprawdził, mam do niego słabośc od Merlina i to miłe, że na żywo tez mu wychodzi.

    OdpowiedzUsuń
  8. Przyszliśmy bardzo późno i właściwie nie mieliśmy większego wyboru miejsca, zwłaszcza że nie chcieliśmy się tłoczyć. Padło na ekstremalnie lewą stronę teatru, bo przynajmniej jedno z nas mogło się wtedy plecami oprzeć o ścianę - i okazało się to być zaskakująco dobrym wyborem. :D


    Colin Morgan przeszedł moje oczekiwania.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nikt 'mundry' nie lata w święta czy wakacje :)
    A jak tam jest cenowo z zakwaterowaniem? Bo kiedyś miałam rodzinę w Londynie, ale nie wiem czy by mnie przygarnęli.

    OdpowiedzUsuń
  10. My zawsze mieszkamy u znajomych, których mamy mnóstwo w Londynie, co sobie cenię nie tylko z uwagi na oszczędności pieniężne, ale przede wszystkim dlatego, że wtedy odwiedzamy mnóstwo miejsc, które oni jako lokalsi znają, a mnie nie przyszłyby do głowy. Świat w'ogle usiłuje nam udowodnić, że się skurczył, pierwszą znajomą twarzą po przylocie na Luton była pani położna środowiskowa z przychodni rejonowej, ostatnią znaną twarzą znajomy sprzed dekady, który był naczelnym stewardem podczas naszego lotu do Polski. Inny przykład: pierwszego dnia pobytu opowiadaliśmy mojemu mężowi o Borisie Johnsonie, następnego dnia spotkaliśmy go na ulicy - crazy random happenstance. Wracając do tematu: Travelodge ma czasami promocje, można za 15-25 funtów dostać trzyosobowy pokój, ale trzeba zamawiać z wyprzedzeniem i obserwować ich ofertę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja dlatego jeździłam do Warrington i na konwenty Supernatural do Birmingham - blisko było, było u kogo spać i z kim fangirlować. A w Londynie... kurczę, muszę tam kogoś mieć, wszak po to jest Internet i fandom żeby zawsze było u kogo spać.
    Ale za ten tip z Travelodge to dzięki - będę mieć oko.
    PS. Świat jest okropecznie mały: będąc z rodzicami na wakacjach w Egipcie spotkaliśmy na drodze do piramidy Cheopsa naszych sąsiadów, z którymi mieszkaliśmy wtedy drzwi w drzwi. A to wszystko bez żadnej wzajemnej konsultacji.
    Lepiej: jadę drugi rok z rzędu na obóz językowy ze znajomą, z którą akurat tego roku jedzie też jej chłopak. Patrzę ci ja na niego, po czym konstatuję że ja tego pana znam. To mój były, "wakacyjny" chłopak. Sprzed paru lat. Z tego samego obozu (jeździłam na niego 10 lat, co roku, właściwie bez przerwy).

    *nuci "It's A Small World After All"*

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz