Idźcie i oglądajcie Jessikę Jones

Czasami najlepsze rzeczy w życiu spotykają nas zupełnym przypadkiem. Z powodu "the thing I can't talk about yet" założyłam konto na Netflix - do tej pory wydawało mi się zbędne, ale okazuje się, że jak trzeba na akord obejrzeć kilka seriali, to nie ma nic lepszego od Netflixa, więc chyba nawet w przyszłym miesiącu będę im płacić pinionżki. Zaczęłam mój epizod binge-watchingu od serialowej Jessiki Jones i powiem krótko: extended MCU nie wyprodukowało nic lepszego (sorry, Bucky).


A długo i ze spoilerami będzie pod wcięciem.

Jeśli, podobnie jak ja, jesteście już zmęczeni tym, co serwuje kinowa odsłona MCU, to "Jessica Jones" jest miła odmianą od totalnej rozpierduchy na ekranie. To w gruncie rzeczy kameralna historia o kobiecie, która zostaje przez okoliczności życiowe zmuszona pozbierać się po traumie i zejść z wybranej ścieżki autodestrukcji, bo inaczej ludzie umrą. I tak umierają, nota bene, ale w przeciwieństwie do filmów każde takie zdarzenie jest dla widza jak uderzenie pięścią w brzuch. Przemoc pokazana na ekranie jest bardzo realistyczna, ale, co interesujące, twórcy zdawali sobie sprawę z tego, że czasami poczucie zagrożenia daje o wiele mocniejszy efekt niż tryskająca na ściany i sufit krew. Dość powiedzieć, że osobiście musiałam porzucić oglądanie serialu na jakiś czas po scenie zamykania dzieci w szafie.

Jednak na sukces serialu złożyło się sporo elementów, które idealnie ze sobą współgrają. Poniżej znajdziecie 10 rzeczy, na które moim zdaniem warto zwrócić uwagę.

1. Klimat noir

Oryginalny komiks, "Alias", garściami czerpał z powieści noir - i nie chodziło tu tylko o profesję Jessiki (jest prywatnym detektywem), ale przede wszystkim o sposób prowadzenia narracji, który został przeniesiony do serialu. Odcinki często gęsto zaczynają się od voice-overu tytułowej bohaterki, wiemy też, że detektyw w ostatecznym rozrachunku zwycięży, ale będzie to zwycięstwo pyrrusowe - bo taka jest konwencja.

2. Jazzowy temat muzyczny

Temat muzyczny od razu kojarzy się z nowojorskimi, zadymionymi klubami jazzowymi o trzeciej nad ranem, podkreślając klimat noir, ale gdy czasami słyszę fortepian albo kontrabas, to aż mi ciarki po kręgosłupie przechodzą. "Mniej znaczy więcej" to chyba maksyma, która przyświecała całemu zespołowi pracującemu nad serialem. Ograniczony jest czas akcji, miejsce, paleta kolorów i zasięg historii, ale dzięki temu efekt jest mocniejszy. Podobnie z muzyką: czasem jeden instrument powoduje większy impakt niż cały zespół.

3. David Tennant

Zatrudnienie Tennanta do roli Kilgrave'a było posunięciem genialnym. Pewnie, tradycja zatrudniania brytyjskich aktorów do grania złoczyńców w MCU jest długa, ale od czasu Lokiego chyba żaden nie mógł się tak bardzo aktorsko wykazać. Kilgrave to taki rozpuszczony dzieciak i nawet trauma z dzieciństwa nie sprawia, że widz ma dla niego więcej sympatii. Jednocześnie jego motywy są do pojęcia rozumem. Tennant nie popada nigdy w histeryczny ton bachora w sklepie ze słodyczami, ale gdzieś tam podskórnie jest to wyczuwalne.

4. Postaci drugo- i trzecioplanowe

Sam Tennant i Ritter może i by uciągnęli ten serial fabularnie, ale na szczęście dokoptowano im całą utalentowaną ekipę. Mniej więcej od piątego odcinka moją mantrą podczas oglądania było "my Malcolm, you cinnamon roll, too good for this world, too pure". Moja drugą ulubioną postacią była wariatka z kapeli country Robyn, fanatycznie zagrana. Wiem, że powinnam jej nie znosić, ale nic na to nie poradzę: Robyn jest cudowna jako postać. Wielką trójcę na podium zamyka Jeri Hogarth, ale w sumie jedyną osobą, przy której moja empatia się wyłączała jest Luke Cage z jego machismo. Każda inna postać była wielowymiarowa, przy każdej dało się powiedzieć "tak, ale..." - za wyjątkiem Cage'a.

5.  Kaloryfery w mieszkaniu Jessiki

Pomijając dosyć oczywisty problem z tym, że nawet jak Hells' Kitchen mieszkanie Jessiki było trochę zbyt duże metrażowo jak na jej możliwości finansowe, ktoś odwalił kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o scenografię. Meble w mieszkaniu są wyraźnie stare, więc pewnie znalezione na chodniku bądź kupione za grosze na craigslist, ale wszystkie są fantastycznie vintage. I te plamy koloru w postaci pomarańczowej kanapy czy reprodukcji szkicu Egona Schiele na ścianie sypialni... Ale wisienką na torcie są kaloryfery... (Mogliście się tego po mnie spodziewać, napisałam kiedyś post o tapetach oraz inny, o wnętrzach w pewnym sitcomie.)

6. Serial o przyjaźni kobiet

Jednym z większych problemów MCU jest przewaga postaci męskich nad kobiecymi. Mamy więc fantastyczne bromanse (Tony/Bruce, Steve/Bucky, Thor/Loki), ale brak jest dobrych relacji między kobietami. I tu właśnie Jessica Jones wypełnia lukę w sposób znakomity. Tytułowa bohaterka i jej siostra prezentują typ kobiecej przyjaźni, którego do tej pory na ekranie nie było. Są wobec siebie lojalne, ale też szczere. Opiekuńcze, ale czasami obrażalskie. Dwie silne postaci kobiece, które nie są pozbawione słabości. Tego właśnie mi do tej pory brakowało.

7. Dużo kobiet

No dobra, brakowało mi jeszcze wielu kobiet, tak żeby każda z nich mogła być inna, a część nawet głupia. Lub okrutna. Lub wyrachowana. I "Jessica Jones" wynagradza mi dotychczasowe braki MCU z nawiązką. Dorothy, Jeri, Wendy, Pam, Hope, Trish, Elizabeth czy Robyn są pełnokrwistymi postaciami, z własnymi priorytetami, marzeniami, zależnościami między nimi. Kibicowałam każdej z nich.

8. Mężczyźni 

Ale mężczyźni też nie ustępowali im pola, hm? Zwłaszcza sierżant Simpson. Zwróciliście też uwagę na to, jak zupełnie nie ma w tym serialu seksualizowania kobiet, za to jest sporo eye-candy moments skupionych na facetach (Simpson i Luke Cage). Ba, fantastyczna jest scena, w której Jessica dostaje sukienkę i zamiast ją założyć, drze ją na strzępy. Albo ta, w której Trish łyka czerwoną tabletkę i idzie skopać tyłek facetowi. (OK, więc ten podpunkt wymknął mi się trochę spod kontroli...)

9. Relatable

Najfajniejsze jednak w "Jessice Jones" jest to, że pomimo super mocy jest to przede wszystkim historia o kobiecie, która radzi sobie z następstwami toksycznego związku - lepiej lub gorzej, ale w końcu dochodzi do wniosku, że to nie jej wina. Podstawcie sobie za supermoce "zbyt krótką spódnicę", a wtedy okaże się, że serial bardzo realistycznie odmalowuje odczucia ofiar gwałtu. Mnie osobiście poruszyła scena w barze, gdy pijany yuppie zaczepia Trish w bardzo niewybredny sposób: ręka w górę, której z nas nie przydarzyła się podobna sytuacja. No właśnie.

10. MOAR!

Przede wszystkim jednak Jessica Jones rozbudza apetyt na więcej. Seans "Daredevila" dopiero przede mną (trochę się go obawiam, bo Matt Murdock od lat jest moim ukochanym marvelowskim bohaterem), ale ja wiem już, że "Agents of SHIELD" czy planowani "Defenders" to nie jest dobra droga dla telewizyjnego MCU. Lepiej skupić się na pojedynczych bohaterach, ich problemach i dobrze dobrać im klimat - ja osobiście od dawna lobbuję za She-Hulk romantic comedy (przy czym te romantic ma polegać na tym, że fabuła wykorzysta seksualną wolność bohaterki) z mocną wstawką legal drama, ale jest też przecież cudowny Hawkeye, który ma tę zaletę, że oprócz Clinta z depresją jest też Kate Bishop. Pomijając efekt końcowy, to jest kierunek, w którym rozwija się konkurencja z DC (choć oni też nie do koca załapali, o co chodzi - bo na pewno nie o rozpierduchę.)


Komentarze