W kupie siła, czyli Star Trek Beyond

Okiem fana, bo powiedzmy, że udało się rebootowi wymazać choć troszkę winy popełnione przez "Into Darkness" (na które pojechałyśmy do Wiednia, rozumiecie to? Do Wiednia, specjalnie na seans, na szczęście w tym roku premiera polska pokrywała się ze światową).



Zapuśćmy więc sobie trochę muzyki klasycznej i zacznijmy spoilerować.

Bo cała Federacja to wielka rodzina

Pamiętacie, gdy ogłoszono, że na stołku reżysera Abramsa (przechodzącego do Star Wars) zastąpi znany z "Fast&Furious" Justin Lee? I jak był oburz, a ja spokojnie znad swojej miski z popcornem powiedziałam, że nikogo lepszego znaleźć nie mogli (znaczy mogli Edgara Wrighta, no ale), bowiem "Star Trek" to przede wszystkim filmy o rodzinie, jak "F&F"? Pamiętacie?

No więc, ha ha, miałam rację! To jest film dokładnie o tym, że ohana znaczy rodzina, a w rodzinie nikogo się nie odtrąca, ani nie porzuca.

Oprócz Idrisa Elby.

Ale żarty na bok, to jest film ku pokrzepieniu serc w tych trudnych czasach, w których żyjemy, o tym, że w jedności siła, a Spock tak naprawdę bardzo lubi Bonesa, Kirk bez Spocka żyć nie potrafi, i nawet jak ktoś ma żrący katar, to i tak jest kochany i ktoś na niego w domu czeka, a domem jest okręt kosmiczny.

A na koniec okazuje się, że film jest poświęcony pamięci Nimoya i Yelchina i trzeba wyjąć chusteczki i głośno wydmuchać nos.


Space opera

Mój teść ma taką teorię, że przestaliśmy w pewnym momencie patrzeć w gwiazdy w Hollywood, bo przestaliśmy latać w kosmos. Teoria ma sporo sensu, ale na szczęście pojawił się Tony Stark Elon Musk i space opera wróciła na ekrany małe i duże. Uśmiechnęłam się pod nosem widząc na ekranie Shoreh Aghdasloo, choć jej rola była diametralnie inna od tej w "The Expanse". Yorktown mnie zachwycił zdecydowanie bardziej niż Bonesa, do tej pory takie rzeczy tylko w książkach bywały, A+ za wykorzystanie funduszy przeznaczonych na efekty specjalne. Można było, moim skromnym zdaniem, trochę bardziej eksplorować (see what I did there?) temat zmęczenia pięcioletnimi misjami, ale z drugiej strony od tego mamy serie telewizyjne (bring it on, panie Fuller!), więc w filmie można poświęcić więcej czasu na walki w przestrzeni kosmicznej z pszczołami (ok, kto te pszczoły pilotował, bo mnie to gnębi?)

To jest fanfik

Pisałam swego czasu o tym, że fanboye dostali szanse na to, by swoje fantazje przenieść na ekrany kinowe i telewizyjne i nic mnie nie przekona, że "Star Trek Beyond" nie jest fanfikiem napisanym przez Simona Pegga. No zjem swój kapelusz, jak jest inaczej! Mam też argumenty: scena z "Sabotage", rozbudowana rólka Keensera, rola Grega Grunberga, kubek z kawą i filiżanka z herbatą. I ten kompletny brak wątku romantycznego.

Najbardziej jednak podobał mi się ukłon w stronę Joego Cornisha, kumpla Edgara Wrighta, czyli Franklin i Edison


Co dalej?

A tego nie wiem. Aktorzy mieli kontrakty na trzy lata, Yelchin zmarł tragicznie, Karl Urban nie chciał wracać, Quinto lubi grać Spocka, ale chciałby rozwijać swoją karierę. Może się okazać, że czwartego filmu nie będzie. Na pocieszenie zostaje nam oczywiście antologia telewizyjna, ale ja tak strasznie lubię ten universe, że będzie mi przykro, jeśli zostanie porzucony. Na wszelki wypadek pójdę do kina jeszcze ze dwa razy, coby się załoga w Obłoku Magellana nie zgubiła na zawsze.

Komentarze