Dzień marudzenia na Julie Taymor

Kiedy kilka dni temu Klaudia oznajmiła, że pisze notkę o Gierymskim i "Agentach S.H.I.E.L.D.u" trochę się zdziwiłam, ale jak to zwykle na jej blogu bywa, wpis jest mądry i daje do myślenia. I bardzo ładnie wpisuje się w recenzję "Why She Fell" Daniela Mendelsohna o broadwayowskim musicalu "Spider-Man" - a raczej o tym, dlaczego prawie nie doszedł do skutku, przekroczył budżet i doprowadził do pozwów ze strony reżyserki i Disneya. Przeczytajcie więc, co Klaudia ma do powiedzenia o wrażliwości na różne przejawy sztuki i wróćcie proszę na dalszy ciąg mojego tekstu.

Już jesteście z powrotem? Super.

OK, przyznaję, wstęp ładnie brzmi, ale w praktyce mam ochotę znowu ponarzekać na temat Julie Taymor. Jeśli czytacie Fangirl's Guide to the Galaxy od jakiegoś czasu, to pewnie zdążyliście zauważyć, że jest to jedna z moich ulubionych rozrywek. Czasami jest mi z tego powodu głupio: jest to jedna z niewielu powszechnie rozpoznawanych kobiet-reżyserów, a ja się nad nią znęcam, w dodatku nie widziawszy wszystkiego, w czym maczała palce. Ale kurczę, ona sama się podkłada!

W 1998 roku Julie Taymor wyreżyserowała musicalową wersję "Króla lwa". Zrobiła to w sposób ocierający się o geniusz; od lat zafascynowana teatrem we wszelkich jego odmianach, maskami, lalkami (studiowała nawet we Francji ze sławnym mimem) weszła na poziom meta z fabułą opartą o "Hamleta", a rozpisaną na afrykańskie zwierzęta: wbrew tradycji nie ubrała lalkarzy na czarno:
Let’s just get rid of the masking. Because when you get rid of the masking, then even though the mechanics are apparent, the whole effect is more magical. And this is where theatre has a power over film and television. This is absolutely where its magic works. It’s not because it’s an illusion and we don’t know how it’s done. It’s because we know exactly how it’s done.… I’ve been calling that the “double event” of The Lion King. It’s not just the story that’s being told. It’s how it’s being told.
 - Julie Taymor w rozmowie z Michaelem Eisnerem

Widziałam "Króla lwa" na West Endzie i bardzo mi się podobał, również pod tym względem, że aktor operujący Zazu był ubrany w dziwny garnitur, a na głowie miał melonik. Pewnie, przez to mniej uwagi zwracałam na latającą mu nad głową ptasią kukiełkę, ale ta zamiana dodawała coś do postaci, jej charakteru i osobowości, coś, co było widoczne w animacji, a mogło zostać utracone na scenie.

Taymor oprócz masek fascynuje się również opowieściami o przemianie człowieka w zwierzę - co dla mnie jest zrozumiałe, sama lubię ten temat. Gdy więc zaoferowano jej możliwość wyreżyserowania musicalu o "Spider-Manie", Taymor szybko się zgodziła. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że była idealnym wyborem. Niestety, jak ładnie wyjaśnia Mendelsohn, był pewien mały problem.

Otóż Julie Taymor nie znosi popkultury.

No dobrze przeczytaliście, nie znosi popkultury. Kiedyś w wywiadzie udzielonym Richardowi Schechnerowi wyjaśniła, że nigdy nie była w parku rozrywki Disneya ani nie widziała parady Macy'ego. Za to gdy miała 16 lat, pojechała do Paryża studiować ze sławnym mimem Jacques'iem Lecoq, a przy innej okazji współpracowała z psychoterapeutą, by stworzyć maski archetypów. Wydaje mi się, że Taymor byłaby szczęśliwszą osobą, gdyby zamiast na przedmieściach Bostonu w typowo amerykańskiej rodzinie klasy średniej urodziła się z nieformalnego związku dwóch przedstawicieli europejskiej cyganerii artystycznej.

I mimo to zgodziła się wyreżyserować musical na Broadwayu, oparty o jeden z najbardziej popularnych amerykańskich komiksów o superbohaterach. I oczywiście nie pojęła jego istoty, czyli tego, że historia ugryzionego przez radioaktywnego pająka Petera Parkera to tak naprawdę opowieść o nastoletnim angście.

OK, niektóre z jej pomysłów były nawet ciekawe, np. postacie wymachujące typowo komiksowymi onomatopejami na kijkach, bardzo a'la Roy Lichtenstein.

Ale potem uznała, że całości przyda się mitologiczny rys i sięgnęła do Owidiusza. I to w sumie też nie jest sam w sobie zły pomysł, ja do "Metamorfoz" sama na tym blogu sięgałam dwa razy, pisząc o "My Fair Lady" i o "Teen Wolfie", zawsze warto sięgać do antycznych źródeł rzeczy, to w końcu podstawy naszej kultury. Ale historia zarozumiałej królewny Arachne, która wyzwała na pojedynek Atenę i ośmieliła się utkać lepszy kobierzec, za co bogini zamieniła ją w pająka (wersja uproszczona) jakby nijak się ma do nastoletniego geeka z Queens, który zyskuje supermoce, ale traci ukochanego wuja, "with great power comes great responsibility", blah, blah, blah.

Julie Taymor powiedziała kiedyś: “It’s all about interpretation. If you do Hamlet, we all know Hamlet … it’s all about how you tell a story, not ‘is the story new.’ ”. Ale na litość boską, jeśli oprócz Zielonego Goblina Spider-Man ma walczyć z Arachne, obutą na wszystkich ośmiu kończynach w szpilki od Manolo Blahnika, to ja nie widzę tu nawiązania do mitu, ja widzę Carrie Bradshaw.

I owszem, ważne jest, jak się opowiada historię, ale równie ważne jest to, by odbiorca czuł coś w stosunku do głównego bohatera. I to niestety jest kolejna słabość Taymor.

Weźmy na tapetę "Across the Universe", inny jej musical. Sam pomysł wyjściowy nie jest zły. Należy wziąć Forresta Gumpa i zastąpić go Anglikiem z klasy robotniczej, a potem wrzucić go w setting rodem z "Hair", tylko bez krytyki wojny w Wietnamie. Wszytko podlać sosem z piosenek Beatlesów i voila, sukces murowany. Tylko że mimo całej mojej ogromnej sympatii dla Jima Sturgessa, temu filmowi po prostu brak charyzmatycznego bohatera. Bono śpiewający "I am the walrus" jest bardziej zapamiętywalny.

(Co ciekawe, "Across the Universe" pokazuje, że Taymor potrafi sobie poradzić ze zdjęciami w plenerze, co, jak twierdzi Mendelsohn, sprawiło, że kręcona głównie na wyspie, a nie w studiu "Burza" okazała się być taką klapą. Ja oczywiście mam na ten temat swoje zdanie.)

Julie Taymor, przyznaję to z bólem, nie jest złą reżyserką. Miło ogląda się jej wersję "Czarodziejskiego fletu", chwalony też jest "Tytus Andronikus". Ale wolałabym, by nie zabierała się za cokolwiek bliższe kulturze popularnej, bo to po prostu nie jest jej działka. Brak jej wrażliwości na pewien rodzaj sztuki. Trochę szkoda, bo rezultaty mogłyby być podobne do pierwszego "Thora" (Kenneth Branagh, anyone?). A tak skończyło się na całkowitej zmianie koncepcji, co musicalowi o "Spider-Manie" wyszło na dobre; Julie Taymor zaś do dziś odbija się przykrą czkawką.

(Za pełen tekst eseju Mendelsohna dziękuję Fabulitas.)

Komentarze

Prześlij komentarz